We francuskich mediach zamieszanie wywołały zimowe wakacje szefowej resortu kultury w rządzie socjalistów. Pani minister Aurelia Filippetti spędziła je na Mauritiusie. Niby nic dziwnego, ale powinna być w tym czasie w pracy (!) i zajmować się w Paryżu akcją otwarcia muzeów dla… osób biednych. Ministerstwo Kultury najpierw zaprzeczyło, by szefowa gdzieś wyjeżdżała, ale fotografie z plaży w tygodniku „Voici” były nie do podważenia. Wtedy okazało się, że był to „wyjazd prywatny”, a prezydent Franciszek Hollande zgodził się na wypady odpoczynkowe swoich współpracowników w okolicach świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Dziennikarze dokopali się jednak, że prezydencka zgoda dotyczyła tylko wyjazdów niedalekich (do dwóch godzin lotu od Paryża), a Mauritius leży trochę dalej…
Minister Filippetti oświadczyła w końcu, że wyjazd był prezentem od „partnera życiowego” i dostała na niego dodatkową zgodę prezydencką. Pałac Elizejski wersję potwierdził. I kiedy już cała ta dość niepoważna sprawa przysychała, okazało się nagle, że kolejny członek socjalistycznego gabinetu MSZ, socjalista Laurenty Fabius, spędził swoje zimowe wakacje na plażach… Zanzibaru.
Być może jakiś tubylec jeszcze się dziwi, że działacze partii ględzącej naokoło o égalité pławią się dla dobra mas pracujących w luksusie, reszta jednak już wie, że to lewica raczej kawiorowa.