W ostatnich latach po raz pierwszy od wielu pokoleń pojawiło się zjawisko tzw. ujemnego przyrostu naturalnego, które zostało już okrzyknięte jednym z najważniejszych problemów polskiego państwa. Co prawda w ubiegłym roku obywateli przybyło, ale przyszłość nie rysuje się w różowych barwach. Sytuacja demograficzna jest tak kiepska, że Polska zajmuje dopiero 208 miejsce spośród 228 krajów świata – alarmują zatroskani o stan liczebny państwa.
Zauważmy jednak, że krytyka obecnej sytuacji demograficznej zakłada, iż istnieje pewne tempo przyrostu demograficznego, które nie jest już problemem. Ostatecznie bowiem Polaków w 2012 roku przybyło, a mimo to wciąż mówi się o negatywnym zjawisku. Pewnej podpowiedzi co do pożądanego tempa przyrostu naturalnego udziela nam powoływanie się na obecność Polski na samym końcu niechlubnego rankingu. Świadczy to niewątpliwie o tym, że problemem dla miłośników polskiego państwa nie jest niski, choć dodatni przyrost naturalny, lecz jego kiepski wskaźnik w porównaniu do sąsiadów.
Innymi słowy: gdybyśmy rozmnażali się szybciej niż Niemcy czy Francuzi, dla wielu osób problem by znikł. Zrelatywizowanie problemu przyrostu naturalnego do wyniku osiąganego przez inne kraje ukazuje, że „zatroskani” o stan liczebny państwa tak naprawdę nie boją się o to, czy ziemia będzie zaludniona, lecz o to, czy ich państwo będzie bardziej liczebne od innych. Globalnie rzecz biorąc, ludzi przecież nie ubywa, lecz przybywa nadal w stopniu lawinowym.
Z kolei w niektórych państwach świata, jak choćby w Chinach, Indiach, czy Pakistanie, „problem” jest zgoła odmienny. Tamtejsi „patrioci”, zatroskani o losy państwa, żalą się, że rodzi się zbyt dużo obywateli i dlatego oficjalnie popierają aborcję i dzieciobójstwo. Wszystko to pokazuje, że na całym świecie zwolennicy państwa są targani nieustannymi rozterkami odnośnie tego, ilu powinni mieć współobywateli. Ogólnie rzecz biorąc, każdy państwowiec chciałby, aby przedstawiciele jego narodu byli jak najliczniejsi, ale gdyby w jego państwie średnia dzietność wynosiła nawet 3, za to w innych krajach aż 4, to uznałby to za tragedię.
Z drugiej strony gdy państwowiec widzi, że jego współobywateli przybywa w postępie geometrycznym, a w innych państwach trwa posucha, budzi się w nim Malthus.
„Logika” tych kalkulacji jest bardzo prymitywna i streścić ją można mniej więcej następująco: im bardziej ludne i dzietne względem innych państw będzie moje państwo, tym lepiej dla mnie (byle nas nie było tylu co Chińczyków, bo się nie wyżywimy na naszych ziemiach), a ludność innych państw może nawet zmaleć do zera.
To egocentryczne podejście do sprawy jest przyrodzone każdemu państwowcowi, który przecież jak ognia boi się sytuacji, w której jego własne państwo stałoby się tak skromne liczebnie, że w końcu nie byłoby na kim pasożytować. W rzeczywistości żadnego problemu z przyrostem naturalnym ani tym bardziej z nadmierną liczbą ludności nie ma.
Nie od dziś wiadomo, że państwo to instytucja walcząca z problemami, które sama tworzy. W społeczeństwie wolnym od państwa liczba ludności byłaby dokładnie taka, na jaką istniałoby zapotrzebowanie. Podstawową instytucją regulującą dzietność byłaby rodzina, nie państwo – i to rodzice decydowaliby, ile chcą mieć dzieci. Nikogo nie interesowałoby, czy ludzi na świecie jest za dużo, czy za mało, lecz każdy zwrócony byłby ku swojej własnej rodzinie.
Gdyby ktoś uznał, że ma za mało rąk do pracy lub że ziemię trzeba czynić ludną, mógłby przystąpić do płodzenia dzieci. Gdyby z kolei ktoś był wyznawcą teorii Malthusa lub negatywnie zapatrywał się na swą ekonomiczną sytuację w przyszłości, mógłby się od płodzenia zwyczajnie powstrzymać. Problem dzietności nie istniałby na poziomie makro, lecz zostałby zrelatywizowany do najdoskonalszej wspólnoty, w jaką łączy się człowiek – do rodziny.
Tymczasem współcześnie za podstawową wspólnotę uważa się państwo. Co prawda wiele osób przekonuje, że jest nią rodzina, ale nie robi nic w celu przywrócenia jej pierwszeństwa. Wcielenie kilkudziesięciu milionów mieszkańców do jednej przymusowej „rodziny” przynosi ze sobą ogromną ilość problemów. Kwestia dzietności, która w normalnym świecie byłaby rozłożona na wiele milionów rodzin, ulega fatalnej w skutkach centralizacji. W związku z tym wiele rodzin, które chciałyby mieć więcej dzieci, nie może ich mieć, bo ogranicza je sytuacja finansowa całego Lewiatana. Najlepszym na to dowodem jest sytuacja w obecnej Polsce, w której rodzi się mało dzieci, lecz gdy polskie rodziny wyjeżdżają za granicę, sytuacja zmienia się o 180 stopni.
To właśnie państwo ogranicza dzietność, gdyż stwarza paranoiczną sytuację, w której „wielka rodzina” narzuca oszczędności i powstrzymuje dzietność na poziomie zwykłych rodzin. Z drugiej strony państwo, tworząc „wielką rodzinę”, premiuje osoby, które z własnej wygody nie podejmują się trudu posiadania i wychowania dzieci.
Wysiłek ten zrzucają na innych – ostatecznie przecież do podtrzymania narodowego rachunku we właściwej kondycji przymusi się dzieci innych osób. Tak – to państwo, a nie żadne cywilizacyjne zdobycze czy też ludzka chęć wygody sprawiają, że współcześnie coraz bardziej triumfuje hedonizm oraz upadek tradycyjnych wartości. Po co mieć dzieci, skoro ktoś inny je za nas urodzi, a państwo zmusi do pracy na nasz rachunek?
Upadek świata tradycyjnych wartości oraz tradycyjnego modelu rodziny to dzieło postępującej centralizacji władzy i rozrostu potęgi państwa. Jednocześnie nieprawdą jest, że to wolny rynek atomizuje społeczeństwo – on je ratuje. Im więcej wolnego rynku, tym mniej państwa, które wciela wszystkich do swej przymusowej wielkiej rodziny. Choć trudno sobie to dziś wyobrazić, gdyby w wolnym społeczeństwie ktoś odczuwał, że jakaś inna rodzina lub wspólnota (narodowa, religijna, kulturowa) posiada zbyt wielu członków, a jego własna jest niedostatecznie reprezentowana wśród ludności świata, mógłby zmieniać losy świata swoją własną płodnością.
Jeśli komuś zawadzałoby 1,3 miliarda Chińczyków, mógłby zwyczajnie przystąpić do działania i przeznaczyć swoje oszczędności na utrzymanie dzieci. Szczerze podziwiam osoby, które już dziś zatroskały się o liczebność ojczyzny i posiadają na swym utrzymaniu nawet kilkanaścioro dzieci. Sęk jednak w tym, że państwo, dla którego rodzą swoje pociechy, robi wszystko, aby los rodzin pogorszyć. I to nie tylko państwo Tuska czy też Kaczyńskiego, lecz państwo jako takie.
Podziwiam wasz heroizm, ale zrozumcie, że w obecnej sytuacji jedynie ułatwiacie życie tym, którzy na was pasożytują. Dotyczy to tak naprawdę każdej, nawet najmniejszej rodziny.
Na koniec powróćmy jeszcze do kwestii optymalnej liczby ludności Polski. Dla większości polskich państwowców niezwykle smutny jest fakt, że w najbliższych latach nie ma co liczyć na przekroczenie liczby 40 milionów mieszkańców. W rzeczywistości o wiele bardziej prawdopodobne wydaje się to, że za kilkadziesiąt lat Polaków będzie co najwyżej 30 milionów. Rzeczywiście, to smutne, że ludzie przekreślają swą dzietność dla tak niskiej idei jak państwo. Polska to wspaniała kraina i naprawdę szkoda, że jest okupowana przez instytucję, która niszczy jej potencjał. Polaków mogłoby być więcej, bo to płodny i pracowity naród, lecz niestety dał się zwieść idei wszędobylskiego państwa, które wyciska z niego ostatnie soki.
Nie martwy się więc liczbami i przestańmy się porównywać z innymi państwami, a wszystko pójdzie w dobrym kierunku. Zdemontujmy tyle państwa, ile się da, a posiadanie dzieci znów stanie się ekonomicznie łatwe i pożądane. Musicie sobie, Polacy, zadać pytanie: czy bardziej kochacie swoje dzieci, czy też swoje państwo?