Polacy są narodem rewolucjonistów. Pomimo dogłębnie katolickiej i tradycyjnej kultury są zakochani we wszystkich buntownikach i emancypatorach, byle tylko ci mieli na sztandarze wypisane hasła wolności i demokracji.
Nieważne, kim jest rewolucjonista. Może to być Nelson Mandela w RPA, neobanderowiec na Ukrainie, polakożerca na Białorusi, aktywista gejowski w Rosji, buntownik z Tybetu – to wszystko nie jest istotne. Zawsze spotka się z wielką sympatią nad Wisłą, ponieważ jest przeciwko ustanowionej władzy i hierarchicznemu oraz autorytarnemu porządkowi. Sympatia ta ma charakter irracjonalny, ponieważ większość kontestatorów, z którymi Polacy sympatyzują, ma poglądy jaskrawie sprzeczne z naszymi i reprezentuje interesy przeciwstawne do polskich.
Cała Polska kibicowała dziewczynkom z Pussy Riot, widząc w nich „antyputinowską opozycję” i nie zauważając, że zaśpiewały bluźnierczą pieśń przed ołtarzem cerkwi. Ciekaw jestem, co nasi rodzimi „antykomuniści” powiedzieliby, gdyby podobny polski zespół odśpiewał równie bluźnierczy utwór, najeżony wulgarnym słownictwem, przed ołtarzem w Częstochowie. Polska „prawica” kibicowała przez lata Michałowi Chodorkowskiemu, podczas gdy ten reprezentuje klasyczny typ nomenklaturowego postkomunistycznego biznesu, który u nas tak bardzo jest krytykowany i uważany za największe zło przemian 1989 roku. Te same polskie elity jeżdżą dziś na pielgrzymki do Kijowa, aby wspomagać opozycję neobanderowską na Majdanie. Czy jednak naprawdę jest w naszym interesie popierać partię polityczną, która nie trawi polskości i przebąkuje o konieczności rewizji granic w postaci przyłączenia do Ukrainy kilkunastu podkarpackich powiatów? W Polsce żaden przedstawiciel „prawicy” nie wystąpiłby na manifestacji obok działaczy gejowskich, ale w Kijowie nikt takich oporów nie ma, gdyż „Kijów i Warszawa – wspólna sprawa”. Innymi słowy: sympatia Polaków automatycznie lokuje się po stronie tego, kto znajduje się w opozycji do władzy ustanowionej i dbającej o porządek.
Wrogami są więc: Aleksander Łukaszenka, Władimir Putin, Wiktor Janukowycz, „białe” władze Republiki Południowej Afryki, dbające o szybki wzrost gospodarczy władze Chin itd. Jeśli Polak widzi w telewizji zamieszki z obcego kraju, to automatycznie sympatyzuje z pałowanymi, a nie z pałującymi. Skąd bierze się ten irracjonalny odruch?
W moim przekonaniu, mamy do czynienia z jaskrawą niedojrzałością polityczną. Na byt państwowy zasługują tylko te ludy i narody, które zdolne są do wytworzenia instynktów nastawionych na afirmację porządku, wytworzenie idei tegoż ładu, aby – na podstawie tychże instynktów i idei – utworzyć państwo.
Każde państwo oparte jest na hierarchii, autorytecie i praworządności. Naród państwowy instynktownie potępia anarchię, nieład i postawy opozycyjne wobec państwa i władzy ustanowionej. Oczywiście w każdym ludzie znajdują się elementy anarchiczne i rewolucyjne, które eksplodują i – niestety – zdobywają czasami przewagę w momentach poważnego kryzysu. Jednak w normalnych warunkach te segmenty buntownicze są eliminowane, gdyż opinia publiczna gani takie postawy. Z Polakami jest odwrotnie, gdyż naszym duchem narodowym nie jest afirmacja, lecz bunt, kontestacja, sprzeciw wobec władzy i wszelkiemu ustanowionemu (przez Boga) porządkowi. Stąd też wynika nasza przysłowiowa niezdolność do budowania państwowości, wyłaniania elit na przeciętnym chociaż poziomie intelektualnym i moralnym.
Bardzo łatwo znajdujemy elity do wydania rozkazu o wybuchu bezsensownego powstania; nie znajdujemy jednak tych, które mają kierować państwem, dbać o jego rozwój gospodarczy. O takich, które zdolne są prowadzić politykę międzynarodową inną niż rząd rewolucyjny, nie ma nawet co marzyć. Istnienie niepodległego państwa polskiego należy więc uznać za historyczny przypadek. Nie zasługujemy na posiadanie takiego państwa, gdyż nie jesteśmy zdolni do wyłonienia elity, która mogłaby nim kierować.
Nie wierzycie, Czytelnicy? To proszę rzucić okiem na skład Sejmu. Kto z tych ludzi jest zdolny do chwycenia w ręce „nawy państwowej”? No kto? Jakieś nazwiska proszę! Gdyby jednak trzeba było wywołać jakieś zamieszki, powstanie i bunt… O, to specjalistów mamy dziesiątki. Warcholstwo to nasza specjalność!
Gorzej: nie dość, że nie jesteśmy zdolni do rządzenia własnym państwem, to koniecznie chcemy te warcholskie postawy wyeksportować. Stąd to poparcie dla antypaństwowej opozycji w Rosji, na Ukrainie, Białorusi i gdziekolwiek tylko się da. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że na całym świecie postawy antypaństwowe i antyporządkowe prezentuje lewica. Prawica jest przysłowiową „partią porządku”, która dba o państwo, kieruje się racją stanu. U nas jest odwrotnie, gdyż polska „prawica” definiuje się wyłącznie jako kontestacja. Często „prawica” ta samodefiniuje się jako „antykomunistyczna” i „niepodległościowa”. Same te określenia mają charakter rewolucyjny.
Antykomunista to ktoś, kto zwalcza komunizm i komunistów. Nie definiuje się więc pozytywnie, ale przeciwko komuś i czemuś; nie posiada pozytywnych poglądów, koncentrując się na zwalczaniu PRL, czyli państwa, które nie istnieje od ćwierćwiecza. Nasi rodzimi „niepodległościowcy” nadawaliby się na kosynierów Tadeusza Kościuszki, ale nie posiadają propaństwowego instynktu afirmacji ładu. Mentalnie są większymi rewolucjonistami niż działacze SLD.
Gdzie jest źródło tej mentalnej choroby, tego instynktownego polskiego rewolucjonizmu? To tradycja romantyczna powstała w okresie zaborów, uwieczniona w pismach „wieszczów”. Wtedy powstał ten chory model Polaka-rewolucjonisty, liberum conspiro, wiecznego powstańca. Niestety, wychowane wedle tej wizji kolejne pokolenia nie umiały już pracować, nie umiały już budować, będąc psychicznie wykoślawione przez marzenie o rewolucji, powstaniu, o odnowieniu świata nie poprzez pracę, ale przez jednodniowy czyn. Polskość tak rozumiana jest chorobą duszy. Jak mawiał klasyk: „dla Polaków można coś zrobić, z Polakami nigdy”.