
Oczy opinii publicznej i mediów zwrócone są na grożącą nam epidemię koronawirusa tymczasem za rogiem czai się inne niebezpieczeństwo dla Polski. Jego źródło leży w … Syrii.
Eskalacja sytuacji w Syrii tylko pozornie nie ma związku z tym co dzieje się w Polsce. Wszystko za sprawą tego, że w konflikt zaangażowane jest Turcja, czyli państwo będące członkiem NATO, i Rosja, a oba kraje grają o bardzo wysoką stawkę.
Co Rosja robi w Syrii?
Rosja ma w tym kraju i całym regionie szereg interesów. Najważniejszy z nich związany jest oczywiście z surowcami energetycznymi, czyli gazem i ropą naftową. Ich eksport stanowi podstawę dochodów rosyjskiego budżetu.
Dla Rosji kluczowym elementem jest zachowanie pozycji na rynku europejskim, a także w Turcji. Jednym ze sposobów zagwarantowania sobie tego jest między innymi projekt Nord Stream i Nord Stream 2. Równie ważnym jest nie dopuszczenie do tego aby wzrastał udział ropy i gazu dostarczanego do Europy z rejonu Zatoki Perskiej.
I tu dochodzimy do kluczowego elementu jakim jest transport ropy i gazu. Najtańszym i najbardziej efektywnym sposobem jest budowanie gazo- i ropociągów. Te które mogłyby połączyć Zatokę Perską z Turcją i dalej Europą musiałyby biec przez Syrię lub Irak.
Rosja robi wszystko aby do tego nie dopuścić. Dlatego wspiera rządy Assada. W 2013 uratowała go od interwencji zbrojnej USA i Francji za pomocą dyplomatycznego triku Ławrowa, który wymógł na Syrii zgodę na rezygnację z broni chemicznej.
W 2015 roku Rosja musiała już interweniować zbrojnie, gdy rosnące siły Państwa Islamskiego, a także ugrupować rebelianckich zagroziły upadkiem Damaszku co oznaczałoby koniec Assada.
Rosja zrobiła to na tyle skutecznie, że sytuacja całkowicie się odwróciła i teraz to Assad kontroluje większość terytorium Syrii. Co więcej tą interwencję udało się Putinowi przekuć w sukces na potrzeby wewnętrznej polityki Rosji. Teraz może się to okazać dodatkowym problemem.
Perspektywa turecka
Turcja w przeciwieństwie do Rosji jest uzależniona od kupowania surowców energetycznych. Wykorzystuje jednak swoje strategiczne położenie i pełni rolę hubu łączącego Azję z Europą. To przez jej terytorium płynie między innymi rosyjski gaz z TurkStream, który zastąpił projekt South Stream, czy gaz azerski z Południowego Korytarza Gazowego.
Dla Turcji kluczowa jest także kwestia kurdyjska i bark zgody na tworzenie autonomicznych struktur w Syrii. Wielką rolę odgrywają także coraz rzadziej skrywane ambicje odbudowy potęgi z czasów Imperium Osmańskiego. Faktyczna kontrola nad częścią terytoriów w północnej i północno-zachodniej części Syrii dawała tego namiastkę ale stała się dla Erdogana przyczyną takich samych problemów jak w przypadku Putina.
Co wspólnego z tym wszystkim ma Polska?
Wydawać by się mogło, że nic. W rzeczywistości jednak obecna eskalacja konfliktu może mieć ogromne znaczenie dla naszego bezpieczeństwa. Od kilku tygodni napięcie między Turcją i Rosją nieustannie rośnie. W tym roku w Syrii zginęło już ponad 50 tureckich żołnierzy i nie podana dokładnie ilość Rosjan, którzy walczą po stronie Assada nie tylko w powietrzu.
Jak w przypadku każdej eskalacji istnieje ryzyko tego, iż sytuacja wymknie się spod kontroli. Może to doprowadzi do inwazji Turcji na Syrię. Jest rzeczą oczywistą, że Rosja nie będzie w stanie przeciwstawić się militarnej sile Turcji ze względu na nieliczne siły rosyjskie jakie tam przebywają.
Jeśli turecka armia będzie gromić siły Assada, a z nieba zaczną spadać rosyjskie samoloty strącone przez Turków Putinowi w oczy zajrzy widmo dramatycznej porażki i znajdzie się pod ogromną presją ze strony rosyjskiej opinii publicznej. Nie wykluczone, że w takim przypadku zdecyduje się na ataki odwetowe na cele znajdujące się w Turcji.
I tu pojawia się problem. O ile zabijanie tureckich żołnierzy może ujść Rosji na sucho w Syrii to atak na kraj NATO musi wywołać reakcję Sojuszu. Wprawdzie słynny Art.5 nie przesądza, że ma to być odpowiedź militarna ale wiele wskazuje, że w tym przypadku tak by się właśnie stało. Mowa oczywiście o punktowym ataku na rosyjskie cele porównywalnym do tego jaki zastosowałaby Rosja. Trudno przewidzieć skutki takiego ataku ale jedno jest pewne – sprawy mogą łatwo wymknąć się wówczas spod kontroli i doprowadzić do serii wzajemnych coraz to ostrzejszych ataków.
Deeskalacja za pomocą broni jądrowej
Jest oczywiste, że Rosja nie ma szans w konwencjonalnej konfrontacji z NATO. Dlatego w swojej doktrynie wojennej Rosjanie zastrzegli sobie prawo do użycia taktycznej broni jądrowej w wypadku znalezienia się w niekorzystnym położeniu w takiej konfrontacji. Potocznie określa się to mianem deeskalacji za pomocą taktycznej broni jądrowej.
Taktyczna broń jądrowa to ładunki o małej mocy. Ich użycie miałoby być sygnałem, że w następnym kroku Rosja może sięgnąć po strategiczną broń jądrową i niejako wymusić negocjacje.
Jest oczywiste, że Rosja użyje ich w taki sposób aby zminimalizować ryzyko atomowego odwetu. Celem takiego deeskalacyjnego ataku byłyby zapewne kraje nie posiadające tej broni. Taki punktowy atak musiałby nastąpić na kraj, który nie jest się w stanie przed nim obronić. W prawdopodobnej kalkulacji Rosjanie uwzględnią także czy inne kraje NATO będą chciały „umierać” za ten zaatakowany.
Polska na celowniku?
Jednym z takich krajów jest niestety Polska. Decyduje położenie geograficzne i brak zdolności do obrony na atak choćby z Obwodu Kaliningradzkiego, choć może on być przeprowadzony także w inny sposób.
Co więcej Rosjanie ćwiczyli już warianty takiego ataku w trakcie manewrów Zapad 2009 i Zapad 2013.
W Moskwie mogą też oceniać, iż Zachód znów „nie będzie chciał umierać za Warszawę”. Taki scenariusz choć mało prawdopodobny jest niestety możliwy.