02 Stycznia pisaliśmy (za „Gazetą Wyborczą” oraz IAR) o praktycznym zastosowaniu „ustawy o równym traktowaniu studentów szkół wyższych” w Szwecji (przyjęta w 2005). Szokujący był przykład wykładowcy Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Sztokholmie, na którego student złożył skargę ponieważ poczuł się DYSKRYMINOWANY, kiedy zamiast najwyższej oceny otrzymał tylko… dostateczną. Poniższe przykłady również mogą wprawić w osłupienie:
[nice_alert]Olga Hansson: „To nie mój problem”[/nice_alert]
Niejaka Olga Hansson poczuła się dyskryminowana jako „imigrantka”, ponieważ uczelnia odradziła jej dalszą naukę ze względu na braki w szwedzkim. To nie mój problem – uważa Hansson. „Jak ktoś uważa, że mam kłopoty w języku, to musi sprecyzować, jakie kłopoty, i dać jakąś pomoc, żebym nadrobiła braki”. Uważa, że za uzyskanie przez nią dyplomu odpowiada uczelnia, a nie ona.
[nice_alert]Fahima Maliki: Oblała egzamin bo ma inną przynależność etniczną?[/nice_alert]
Fahima Maliki w listopadzie zgłasza, że w lutym niesłusznie oblano ją na egzaminie ze szwedzkiego. Po wieku miesiącach zdała sobie sprawę z przyczyny: nauczyciel dyskryminował ją „z powodu przynależności etnicznej, domagając się, żeby jej szwedzki był… poprawny!”.
Wymóg zrozumiałej składni, poprawnej ortografii oraz zdolności koncentracji okazuje się przejawem dyskryminacji. Albo po prostu jest ogólnie obraźliwy. W rezultacie kilkunastu nauczycielom przyszło pisemnie wyjaśniać, że nie są rasistami, homofobami ani też nie lubują się w prześladowaniu dyslektyków, tylko kierują się podstawowymi kryteriami wystawiania ocen.
Jeden z nauczycieli mówi mi, że obecnie dwa razy się zastanowi, zanim zwróci uwagę na błąd językowy, o ile student nie jest rodowitym Szwedem. Inny chce zmienić zawód. Trzeci unika rozmów ze studentami sam na sam.
[nice_alert]Uczelnia musi wykazać, że… nie dyskryminuje Kurdów[/nice_alert]
Skarżący pomawiają swoich nauczycieli – nie mają wszak nic do stracenia. Na obowiązującej interpretacji ustawy o równym traktowaniu mogą dużo zyskać. Zgodnie z ustawą nie potrzeba formalnego zgłoszenia, aby szkoła była zmuszona zbadać, czy nie doszło do dyskryminacji. Wystarczy, mówi ustawa, by sprawa „dotarła do wiadomości” uczelni. Wygląda na to, że nie potrzeba najmniejszego dowodu, by powołać komisję. Kto nie wierzy, może sprawdzić skargę z wiosny 2006 roku, dokument jawny.
Pewien kurdyjski student skarży się, że podany z nazwiska nauczyciel dyskryminuje Kurdów. Komu to mówi? Komuś z samorządu studenckiego. Jakie podaje „okoliczności pozwalające przypuszczać…”? Żadnych. Samorząd jednak się postarał, by to „dotarło do wiadomości” szkoły, która z mocy prawa zobowiązana jest sprawę rozpatrzyć.
W normalnym świecie rektor zapytałby, czy jest coś na potwierdzenie oskarżenia. Jednak nie jesteśmy już w normalnym świecie. Rektor wychodzi z założenia, że to uczelnia musi wykazać, że nie dyskryminuje Kurdów. Jak to zrobić? Nie wiadomo nawet, którzy studenci są Kurdami. Przeprowadzenie etnicznej inwentaryzacji studentów byłoby raczej niezgodne z prawem, ale jeśli rektor nie zrobi nic, to tylko patrzeć, a szkoła zostanie zgłoszona za „niedopatrzenie obowiązku zbadania”.