
Wobec inwazji Rosji na Ukrainę co poniektórzy dostrzegają, że należy zatrzymać tzw. proekologiczny kurs i wycofać się z wielu „eko” wymysłów. Złe wiadomości napływają także do wielbicieli samochodów elektrycznych.
Elektryczne samochody już są niebagatelnie drogie, a w najbliższym czasie – według szacunków analityków – będą jeszcze droższe.
Wszystko za sprawą drożejących surowców, których używa się do konstrukcji akumulatorów, najdroższej części pojazdów elektrycznych.
Chodzi przede wszystkim o rosnące ceny niklu czy litu. Dodatkowo wciąż nie działają tak, jak należy łańcuchy dostaw, przez co brakuje podzespołów – przede wszystkim czipów odpowiadających za sterowanie programem pracy silnika. Dostawy zostały zakłócone przez covidowe obostrzenia i restrykcje. Teraz dodatkowo na transport może wpłynąć sytuacja wojenna.
– Rosnące ceny surowców z pewnością mogą opóźnić zrównanie kosztów pojazdów elektrycznych i spalinowych, co może utrudnić upowszechnienie sprzedaży aut na prąd – powiedział Gregory Miller, analityk firmy Benchmark Mineral Intelligence, zajmującej się prognozowaniem sytuacji w branży.
Aktualna sytuacja geopolityczna doprowadziła ceny niklu do 11-letniego maksimum, a według wielu analityków naprawdę drogo dopiero będzie. Wszystko dlatego, że głównym producentem tego surowca jest Rosja. Ponadto, Rosjanie odpowiadają w dużej mierze także za eksport aluminium i palladu.
Wszystko to sprawia, że koncerny motoryzacyjne w najbliższym czasie najprawdopodobniej będą musiały zrewidować swoje plany biznesowe i w mniejszym stopniu stawiać na samochody elektryczne.
Według danych firmy badawczej Cox Automotive, w styczniu w Stanach Zjednoczonych przeciętny samochód elektryczny sprzedawany był za prawie 63 tys. dolarów, czyli o około 35% drożej niż średnia dla całej branży – wynosząca ok. 46 tys. dolarów.