Porady i historyjki legendy CIA

REKLAMA

Odezwał się do mnie ambasador Hugh Montgomery. To legenda amerykańskiego wywiadu. Urodzony w 1923 roku, ukończył Harvard – od bakałarza do doktoratu. Tam też nauczał. W tzw. międzyczasie, od 1942 roku, jako ochotnik służył w armii USA. Oddelegowano go do Office of Strategic Services (OSS), czyli Biura Służb Strategicznych – pierwszej organizacji wywiadowczej w historii USA. Jednocześnie w armijnej Służbie Wywiadu (Intelligence Branch) osiągnął stopień pułkownika. Do CIA dr Montgomery wstąpił w 1952 roku – prosto z Harvardu. Służył w Europie i w Sowietach. W 1981 roku z CIA przeszedł do Departamentu Stanu. Przez cztery lata pracował jako dyrektor Biura Wywiadu i Badań (Bureau of Intelligence and Research). Następnie przeniesiono go z powrotem do CIA, do jednej z najważniejszych komórek nadzorczych (Senior Review Panel). Wnet jednak w randze ambasadorskiej oddelegowano go do ONZ jako reprezentanta USA do spraw politycznych. Funkcje tę sprawował do 1989 roku, gdy znów znalazł się w CIA (SRP). W 1991 roku dyrektor wywiadu mianował go specjalnym asystentem do spraw stosunków z obcymi wywiadami. Służy do dziś. Ambasador Montgomery przyjmował honorowy doktorat naszej uczelni, a związane to było z uroczystością uzyskania dyplomów przez naszych studentów. Zgodnie ze zwyczajem wygłosił do nich przemówienie pożegnalne. Z ośmiu zapadły mi najbardziej w pamięć trzy historyjki.

Po pierwsze – powiedział nam, żeby nigdy nie podpisywać żadnego dokumentu, którego nie przeczytaliśmy, nie zrozumieliśmy czy też się z nim nie zgadzamy.

REKLAMA

On to zrobił tylko raz, na początku swojej kariery – i bardzo tego żałował. W 1944 roku wywiad amerykański dostał wiadomość, gdzie Niemcy przetrzymują ważnego jeńca alianckiego. Hugh Montgomery i jego komandosi odbili jeńca. Przy okazji inni uwięzieni powiedzieli wyzwolicielom, że żołnierze niemieccy na terenie obozu zakopali w tajemnicy jakieś skrzynki. Amerykanie je wykopali i szczęśliwie dotarli do swoich. Przekazali uwolnionego, a potem sprawdzili zawartość skrzynek. W jednej znajdowały się klamry do pasów wojskowych. Ale klamry szczególne – przez odpowiednie naciśnięcie sprężynki wyskakiwały z takiej klamry dwie małe lufy mini-pistoletów i padały strzały. Oficerowie wywiadu natychmiast rozdzielili między siebie te oryginalne trofea, a resztę podarowali kolegom. Hugh Montgomery obawiał się jednak, że znalezione klamry mogą mieć związek z przygotowywaniem jakiegoś spisku na życie alianckich przywódców, być może generałów. Kazał więc podwładnemu napisać raport z akcji i wspomnieć o spisku. Raport podpisał w ciemno. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu został kilka dni później wezwany przed oblicze samego generała George’a Pattona. Okazało się, że w raporcie znalazł się głównie opis ciekawego znaleziska. Gen. Patton wyzwał Montgomery’ego od najgorszych, a potem wrzasnął: „Co? Nie wiesz, że jestem kolekcjonerem broni palnej? Gdzie jest moja działka? Jutro na moim biurku mają być dwie sztuki tego cacka. A teraz spieprzaj stąd, bo mam wojnę do wygrania”. Oficer wywiadu wrócił do swojej kwatery, gdzie musiał odebrać klamry dwójce nieutulonych w żalu kolegów, aby wypełnić rozkaz Pattona. A wszystko przez nieprzeczytanie raportu.

Druga rada to kwestionować utarte rutyny i przepisy, a zawsze ufać swojej intuicji podpartej dedukcją i obserwacjami empirycznymi.

Gdy wybuchł kryzys kubański w październiku 1962 roku, Hugh Montgomery był szefem stacji CIA w Moskwie. Jego zadaniem było poinformować Waszyngton na temat intencji Sowietów – mają zamiar rozpocząć wojnę nuklearną czy nie. Właśnie na taką ewentualność CIA i brytyjski MI6 mieli wysoko postawionego agenta (ambasador nie powiedział, kto był źródłem, ale zgaduję, że płk Oleg Pieńkowski z GRU, którego aresztowano w tym czasie). Umówiono się, że w razie niebezpieczeństwa sowieckiego ataku nuklearnego agent ma zadzwonić z automatu na prywatny numer Montgomery’ego i chrząknąć trzy razy. Była to więc metoda bezpieczna, bo źródło pozostawało niewykrywalne. Poza tym pomyłki telefoniczne zdarzały się często. Montgomery nagminnie odbierał telefony od moskiewskich pijaczków, którzy wykręcali zły numer, a których czkawka wprawiała w zdumienie podsłuchujących KGB-istów. Ci ostatni zwykle natychmiast potem wykręcali numer Montgomery’ego, aby go z nerwów wyprowadzić sapaniem. Tym razem, w październiku 1962 roku, wczesnym rankiem rozległ się dzwonek telefonu. To było normalne, bo żartownisie z KGB często takie obudki wyprawiali. Oficer CIA odebrał, po drugiej stronie słuchawki ktoś chrząknął trzy razy i odwiesił się. Oznaczało to, że ma nastąpić atak nuklearny na USA. Ale zwyczajowego sapiącego telefonu od KGB nie było. Montgomery natychmiast ubrał się, wskoczył do samochodu i podążył do ambasady. Zaobserwował też, że zamiast jednego samochodu KGB tego poranka śledziły go trzy. Celniej byłoby powiedzieć, że otwarcie mu towarzyszyły – jeden z tyłu, drugi z boku, a trzeci z przodu. Obserwowali go nachalnie, ale nie zatrzymali. Dojechał do ambasady i ułożył superpilną depeszę prosto do Białego Domu. W tym czasie depesze przechodziły przez sowiecką centralę. Komuniści często przerywali transmisje, gdy im się podobało. Jednak superpilna depesza przeszła bez problemów. Jej treść: „Sowieci nie planują ataku nuklearnego na USA”. Biały Dom natychmiast potwierdził odbiór, a potem szyfrogram zamilkł. Hugh Montgomery polegał na swojej intuicji i sztuce dedukcji. Okazało się, że słusznie. Wszelkie znaki wskazywały, że Sowieci ujęli agenta, a ten pod torturami przekazał sygnał – trzy chrząknięcia. Ranny telefon to prowokacja KGB. Czerwoni testowali Amerykanów. Mogło się skończyć wojną nuklearną.

Trzecia rada to taka, że jeśli coś może zupełnie zawieść, to jest gwarantowane, że ta rzecz czy człowiek, czy sprawa rozchrzanią się zupełnie w najgorszym momencie i w najgorszym z możliwych miejsc. Tak było w Berlinie w latach sześćdziesiątych.

CIA odkryła położenie podziemnego kabla, przez który przechodziły wszystkie rozmowy KGB, Armii Czerwonej i Stasi. Należało tylko wykonać podziemny przekop i podłączyć się do niego. Sprowadzono saperów, kopali żwawo, bo trenowali na sucho w USA. Jednak w pewnym momencie niespodziewanie doszli do ściany z solidnych, czerwonych cegieł. Ściany tej nie było na żadnych mapach, nawet przedwojennego Berlina. Czy to fundamenty zburzonego budynku? Nie było mowy, aby w jakikolwiek sposób obejść tę przeszkodę. Hugh Montgomery z kolegami zdecydowali się przebić przez mur. Kuli ostro, mur po pewnym czasie pękł i z wnętrza wylało się na Amerykanów szambo. Omal nie utonęli w fekaliach. Co więcej – huk rozpadającego się fundamentu zbiornika na odchody zaalarmował komunistów. A Amerykanie znajdowali się dość głęboko po stronie NRD. Uciekali jak opętani w podziemnej rzece szamba, porzuciwszy cały sprzęt. Ledwo uszli z życiem. Okazało się, że to opuszczony kolektor, jeszcze z czasów pruskich.

Sympatyczne, ciekawe anegdotki. Podobnego typu opowieści snuł drugi oficer CIA wyróżniony przez nas doktoratem honoris causa – Gene Poteat. Gene służył jako oficer wywiadu przez ponad 45 lat. Był związany z projektem samolotów szpiegowskich U-2 i SR-71. Projektował i obsługiwał rozmaite systemy rozpoznania elektronicznego – powietrznego i wodnego. Zarządzał globalną siecią czytników rozpoznawczych CIA. W ramach agencji służył w Dyrektoriacie Nauki i Technologii (Directorate of Science and Technology) i w Narodowym Biurze Zwiadu (National Reconaissance Offi ce). Pełnił funkcje: dyrektora technicznego Programów Specjalnych Marynarki Wojennej (Navy Special Programs Office), dyrektora wykonawczego Rady do spraw Badania i Rozwoju Wywiadu (Intelligence Research and Development Council) oraz dyrektora Grupy Badań Strategicznych Zrzeszenia Wojny Elektronicznej (Strategic Research Group of the Electronic Warfare Association).

Gene wciąż konsultuje. Ma własną firmę. I wykłada u nas na uczelni. Jest też prezesem Zrzeszenia Byłych Oficerów Wywiadu (Association of Former Intelligence Officers). Z wykształcenia inżynier i fizyk, był szefem ds. nowych technologii w CIA. Aby opisać jego funkcję, najlepiej jest przywołać bohatera fikcyjnego – Q z filmów o Jamesie Bondzie. Taki spec od rozmaitych wynalazków technicznych, gadżetów. Na przykład kiedyś opowiadał o specjalnych koszykach pozostawianych – jak na grzybobraniu – w lasach Sowiecji. Koszyki wyłapywały sygnały elektroniczne na sowieckich poligonach, gdzie testowano rakiety. Zdaje się, że chodziło o szpiegostwo telemetryczne. Niestety komuniści znaleźli kilka koszyków. „Ale nie wszystkie!” – cieszy się Gene. Zgaduję, że działają do dzisiaj!

Ostatnio Gene napisał artykuł o katastrofie smoleńskiej. Jest przekonany, że spowodowali ją post-Sowieci. I jednocześnie podkreśla, że obecny rząd USA sprzedał ponownie polskiego alianta „jak w Jałcie”. Nie ma bowiem woli, aby uczciwie zbadać sprawę śmierci śp. Lecha Kaczyńskiego i osób mu towarzyszących. I powiada, że jak badał sprawę katastrofy i czegoś nie rozumiał z zakresu problemów pilotażu, to pytał córkę, która jest pilotem. Gene Poteat nie zna polskiego, ale tak jak Hugh Montgomery spędził większość swego życia w walce, aby Polska była wolna.

Takich „zimnych wojowników” (Cold Warriors) jest coraz mniej, powoli odchodzą. Warto, aby Polska się o nich dowiedziała i ich uhonorowała. Szkopuł nie tylko w tym, że większość operacji, w których brali udział, pozostaje wciąż utajniona (więc konkretnie nie można powiedzieć, co dobrego dla wolności i Polski zrobili), ale również w tym, że w kraju nie ma odpowiedniej atmosfery, aby takich ludzi docenić. Wciąż nie ma przecież pomnika prezydenta Reagana czy choćby tablicy upamiętniającej dyrektora CIA Billa Caseya. Ale za to jest tolerancja. Dla ubeków i kagiebistów.

REKLAMA