Dobrze, że wreszcie Platforma przestała udawać partię liberalną i pod koniec swojej kadencji mówi, co faktycznie ma zamiar zrobić. A jednym z tych celów jest podniesienie podatków. A przecież wystarczy odrobina determinacji, żeby zrównoważyć budżet państwa, bez jakiś specjalnych wyrzeczeń. Oto kilka subiektywnych propozycji reform, które pozwoliłyby osiągnąć w 2012 roku zrównoważony budżet.
1. Mniej urzędników – 11,3 mld
Zgodnie z wyliczeniami Jacka Sierpińskiego – podczas rządów Platformy przybyło 60 tys. urzędników (wzrost do poziomu 636 tysięcy), a od samego wstąpienia do Unii Europejskiej sto tysięcy. Co gorsza pracujący w administracji publicznej otrzymują średnie wynagrodzenie na poziomie 4 722 zł miesięcznie, podczas gdy dla całego sektora prywatnego ta średnia wynosi 2 955 zł. Wynika z tego, że zatrudnieni w administracji publicznej otrzymują o 60% wyższe wynagrodzenia niż ludzie, którzy muszą na nich pracować. Dlatego pierwszą i podstawową reformą, od której należy zacząć reformowanie państwa jest zwolnienie 200 tysięcy urzędników ze skutkiem natychmiastowym. Być może brzmi to bardzo populistycznie, po udaniu się do jakiegokolwiek urzędu tylko ślepiec nie zauważy, że dyscyplina oraz obłożenie pracą znacząco odbiega od standardów w sektorze prywatnym. Jeżeli jakikolwiek rząd wda się w dyskusję z urzędnikami, już przegrywa na starcie. Od lat lobby urzędnicze się tłumaczy, że to ustawodawca nakłada na nich tyle obowiązków, stąd takie zatrudnienie. Być może istnieją w Polsce urzędnicy państwowi przeładowani pracą, ale są jak Yeti – wszyscy o nich mówią, ale nikt jeszcze nie widział. Należy bezwzględnie i z góry narzucić wszystkim zwolnienie 30% urzędników z zachowaniem trzymiesięcznego okresu wypowiedzenia – mogę założyć się o cały swój majątek, że ani państwo się nie zawali, ani usługi publiczne się nie pogorszą (o ile jest jeszcze taka możliwość). A i na pewno reszta urzędników sobie poradzi, zajmując się w większym stopniu tym, czym powinna, a w mniejszym tworzeniem wzajemnego sztucznego popytu na swoją pracę (wzrost dokumentów, planów itp.). Przy okazji zmniejszenia zatrudnienia można ograniczyć do minimum oddziaływanie niektórych wysoce szkodliwych urzędów (np. urzędów pracy). Spodziewana roczna oszczędność: 11,3 miliarda złotych policzono pensję brutto, bez tzw. kosztów pracodawcy, która wynosi około 880 zł, gdyż w przeciągu kilku miesięcy od zwolnienia tak dużej liczby urzędników może pojawić się wzrost pobieranych zasiłków dla bezrobotnych – kwota stanowiąca koszt pracodawcy wypłacana zresztą przez państwo samemu sobie powinna wystarczyć na zaspokojenie zobowiązań wobec bezrobotnych).
2. Urealnić płace urzędników – 2 miliardy
Skoro urzędnicy zarabiają o 1727 złotych miesięcznie więcej niż zarabia się w sektorze prywatnym, wniosek nasuwa się sam. Spośród tych, którzy zostaną (ok. 436 tysięcy) jak najszybciej i w jak najszerszym zakresie przesunąć część zadań do sektora prywatnego. Być może kontroli skarbowej z dnia na dzień nie da się sprywatyzować, ale wszelkie pomocnicze usługi (kierowcy, sprzątaczki, woźne, stróże, ochrona, strzelnice w wojsku i policji, laboratoria kryminalne itp.) dla całej sfery publicznej powinny być odgórnie narzucone jako prywatne. Przesunięcie w tym zakresie nawet 100 tysięcy pracowników administracji publicznej mogłoby dać kolejne 2 miliardy złotych oszczędności na płacach (różnica pomiędzy wynagrodzeniem rynkowym – w sferze prywatnej, a administracji publicznej).
3. Zlikwidować trzynastki – 1,4 miliarda
Dla około 330 tysięcy urzędników, którzy zostaliby w sferze administracji publicznej, nie ma żadnego uzasadnienia dla utrzymywania trzynastej pensji. Jest to komunistyczny anachronizm, który jak najszybciej powinien zostać zlikwidowany. Jak wykazano wcześniej – pensje w administracji są o 1727 złotych wyższe niż w sferze prywatnej. Nie ma żadnego, ale to żadnego moralnego uzasadnienia dla istnienia instytucji trzynastej pensji. Likwidacja ze skutkiem natychmiastowym da oszczędność ok. 1,4 miliarda.
4. Zmniejszyć unijne dotacje – 10 mld
Propagandziści za pieniądze unijne próbują przekonywać, że Unia dokłada do naszego rozwoju. Według założeń ministra finansów w 2010 roku Polska będzie miała o 3,3 miliarda więcej pieniędzy z unijnego budżetu niż do niego wpłaci (wszystkich pieniędzy z Unii powinniśmy otrzymać około 42 miliardów złotych – takie było wykonanie wyciągania jałmużny unijnej w 2009 roku). Mała to kwota, jeśli bierze się pod uwagę, jak wielką propagandę rozwinięto w związku z tymi pieniędzmi. A jest to tylko przepływ netto środków. Żeby zagospodarować pieniądze unijne, trzeba wyłożyć według różnych szacunków od 56 (ustawa budżetowa) do 70 miliardów (przewodniczący Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów Jan Krzysztof Bielecki) ze środków krajowych (czytaj – pochodzących od biednych podatników). Pieniądze te w dużej mierze są marnotrawione, a inwestycje dzięki nim dokonane mocno przeszacowane i prawdopodobnie trwale deficytowe. Trudno z dnia na dzień wycofać się z niektórych programów unijnych (choćby Wspólnej Polityki Rolnej), czy infrastrukturalnych – według szacunków pochodzących z ustawy budżetowej (rozdział VIII – Budżet środków europejskich) budżet do programów wieloletnich dopłaci ok. 29 miliardów. Pozostałe 27 miliardy zasilają tzw. rezerwę celową. Można sądzić, że to właśnie ta druga kwota jest przeznaczana na najbardziej idiotyczne unijne programy (według zasady – są pieniądze do wydania, tylko należy wymyślić na co), z których żadne nie wnoszą wartości do gospodarki. Biorąc pod uwagę, że automatyczne zrezygnowanie z części wdrażanych programów pozbawiłoby Polskę również otrzymywanych środków z UE, można szacować oszczędność z tego tytułu na ok. 10 miliardów złotych
5. Wprowadzić konkurencję – 8,7 miliarda
Być może niektórzy Czytelnicy w to nie uwierzą, ale w sektorze państwowym zatrudnionych jest 3,2 milionów Polaków (stan na 31 marca 2010). Ich przeciętna płaca wynosi 4013 zł miesięcznie – wobec wspomnianych wcześniej 2955 zł w sektorze prywatnym. Sektor publiczny często nie podlega weryfikacji rynkowej, oddany jest pod urzędnicze (często polityczne) decyzje. Można łatwo zrozumieć, dlaczego istnieją państwowe sądy, policja, wojsko. Trudniej już ze zrozumieniem państwowej edukacji czy służby zdrowia, ale ponieważ jest to temat politycznie trudny, więc nawet zostawmy tę sferę w rękach państwa. Ale kto jest w stanie racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego Państwo Polskie zajmuje się m. in. uprawą roli (33 tysiące zatrudnionych z pensją wyższą o 1120 złotych od rynkowej w tym sektorze – wszystkie następne dane będą dotyczyć danych sektorów), przemysłem (432 tysiące z wyższą pensją o 1337 złotych), budownictwem (16 tysięcy z wyższą pensją o 102 złote), handlem i naprawą pojazdów samochodowych (10,1 tysięcy z wyższą pensją o 513 złotych), transportem i gospodarką narodową (271,5 tysiąca z wyższą pensją o 241 złotych), zakwaterowaniem i gastronomią (15,5 tysiąca z wyższą pensją o 563 złote), działalnością finansową i ubezpieczeniową (50,8 tysięcy z wyższą pensją o 425 złote), obsługą rynku nieruchomości (38,3 tysiąca z wyższą pensją o 305 złotych)? Dziedziny te winny być obsługiwane tylko i wyłącznie przez sektor prywatny. Państwo nie ma zajmować się prowadzeniem hoteli czy restauracji, a nawet wydobyciem węgla. We wszystkich wyżej wymienionych dziedzinach na państwowym zarabia się znacznie lepiej niż na prywatnym. Urealnienie zarobków (na państwowym liczni bonzowie ze związków zawodowych załatwiają dla swoich nierynkowe zarobki) poprzez poddanie publicznych sektorów działalności gospodarczej najpierw konkurencji a potem urynkowieniu (prywatyzacji) mogłoby wprowadzić oszczędność 8,7 miliarda złotych (taka różnica występuje na niekorzyść pracowników zatrudnionych w firmach prywatnych na rzecz 867,2 tysięcy pracowników na państwowym) na samych płacach (pamiętajmy, że w publicznych spółkach występują często trzynastki, różne nagrody uniezależnione od wyników – całkowicie nieznane w prywatnych firmach). Ponieważ jednak sektor przedsiębiorstw państwowych nie jest wliczany do sektora finansów publicznych, ktoś mógłby zakwestionować tę kwotę jako możliwą do zapisania w oszczędnościach. Są to jednak pieniądze, które są przepłacane w państwowych firmach w stosunku do zatrudnionych w sektorze prywatnym, czyli wprowadzenie wolnego rynku dla tych firm spowodowałoby dla państwa jako całości oszczędność o dokładnie taką kwotę (np. zmniejszenie dotacji do nierentownych przedsiębiorstw, czy pobranie wyższej dywidendy lub wyższego podatku CIT).
6. Likwidacja wcześniejszych emerytur – 8 miliardów
Najbardziej społecznie bolący problem w Polsce, a mianowicie liczba wcześniejszych emerytów. Podobnie jak z trzynastkami – nie ma żadnego uzasadnienia dla utrzymywania wcześniejszych emerytur. System powinien być całkowicie szczelny, tzn. emerytura dla kobiety w wieku 60 i mężczyzny 65 lat, bez żadnych wyjątków. Rozumiem postulat powtarzany od lat przez Janusza Korwina Mikke, że umów należy dotrzymywać. Prawdą jest jednak, że JKM jest politykiem, który liczy, że zdobędzie władze na gruzach obecnego systemu – postulowanie przez niego kilkudziesięcioletniego okresu wypowiedzenia przywilejów emerytalnych obliczone jest na jak najszybszym doprowadzeniu obecnego Państwa Polskiego do ruiny. Przywileje polegają na tym, że się je przyznaje, ale i że z czasem odbiera. Po to dodatkowo istnieje instytucja renty, by ci, którzy z powodów zdrowotnych nie mogą już pracować, nie nabyli jeszcze świadczeń emerytalnych, nie pozostawali na łasce swojej rodziny, ale państwa (abstrahując całkowicie od wymiaru moralnego). Jeżeli górnicy przy pomocy kilofa wywalczają sobie przywileje emerytalne, nie ma tu możliwości dotrzymywania umowy (choćby z prawnego punktu widzenia – umowa zawarta pod fizycznym naciskiem jest nieważna). Oszczędność z tego tytułu to ok. 8 miliardów rocznie.
7. Likwidacja niektórych rent – 6 miliardów złotych
Od kilku lat zachodzę w głowę, co to znaczy – całkowita niezdolność do pracy. Wydawałoby się na zdrowy rozsądek, że osoba całkowicie niezdolna do pracy jest całkowicie niezdolna do pracy, tzn. nie może wykonywać jakiejkolwiek pracy. Jednak według Zakładu Ubezpieczeń Społecznych osoba całkowicie niezdolna do pracy może swobodnie jakąkolwiek pracę wykonywać, a część świadczeń z tego tytułu straci dopiero w momencie przekroczenia 70% przeciętnego wynagrodzenia, całość świadczeń w momencie zarobienia 130% przeciętnego wynagrodzenia. Może więc zamiast wypłacania osobom, które mogą jednak pracować, rent zniechęcające je do podjęcia pracy (szczególnie 850 tysiącom osób z orzeczoną częściową niezdolnością do pracy) zastosować przysłowiowy kij i pogonić je do normalnej roboty. Zdaję sobie sprawę z tego, że część ludzi nie może wykonywać pewnych zadań – to dla nich jest ustanowiona częściowa niezdolność do pracy. Ale czy naprawdę społeczeństwo w całości powinno interesować się tym, że ktoś nie chce pracować w konkretnym zawodzie? Jeżeli nie może w jednym to powinien w drugim. Rencistów z tego typu orzeczeniami jest ok. 850 tysięcy. Z czego 475 tysięcy ma orzeczoną okresową częściową niezdolność do pracy. Zaktywizowanie tej drugiej grupy w ciągu dwóch lat i pozbawienie ich świadczeń rentowych (w końcu okresowych) pozwoliłoby na zaoszczędzenie około 6 miliardów złotych.
8. Likwidacja zadłużenia – 31 miliardów
Wreszcie cel najważniejszy – spłata zadłużenia. Polska mogłaby dokonać spłaty zadłużenia poprzez przekazanie zysku ze sprzedaży majątku państwowego na ten cel. Dzięki temu zyskalibyśmy zniknięcie takiej pozycji z budżetu jak obsługa długu publicznego. Obecny majątek w rękach skarbu państwa powinien (jeszcze) starczyć dokładnie na spłatę całego zadłużenia. Wszelcy zwolennicy państwowej własności będą przekonywać, że lepiej korzystać z dywidendy od zysków z państwowych firm. Otóż nie lepiej. Obsługa długu kosztuje nas ok. 35 miliardów złotych w tym roku, wpływ z tytułu dywidend szacowany jest na około 4 miliardy. Różnica jest zatem na tyle znacząca, że warto rozważyć jednorazowo takie działanie, przynoszące roczną oszczędność 31 miliardy złotych. Wszystkie działania razem wzięty zaoszczędziłyby finansom publicznym ok. 78,4 miliarda złotych, czyli mniej więcej tyle, ile w 2010 roku wyniesie deficyt finansów publicznych. Społecznie wrażliwa na pewno byłyby likwidacja wcześniejszych emerytur oraz nieprzedłużanie rencistom okresowej częściowej niezdolności do pracy, ale proszę mi znaleźć uzasadnienie, dlaczego 64 letni budowlaniec (wg statystyk Państwowej Inspekcji Pracy to w tym zawodzie dochodzi najczęściej do śmierci w przeliczeniu na sto tysięcy zatrudnionych w trakcie wykonywania obowiązków służbowych) powinien dopłacać do emerytury 55 letniego górnika? Nie ma takiego uzasadnienia. Duża liczba przywilejów dla wcześniejszych emerytów powstała w wyniku zastosowania groźby – wg prawa umowy w ten sposób podpisane uważa się za nieważne.
(pełna wersja tekstu dostępna w e-prenumeracie oraz pojedynczym e-wydaniu)