
Pierwsze damy po opuszczeniu Białego Domu przez ich mężów zazwyczaj usuwają się w cień i spędzają resztę życia w rodzinnym kręgu. Tę zasadę złamała Hillary Clinton, a teraz w jej ślady idzie Michelle Obama, która rozpoczęła aktywne polityczne życie. Ex-prezydentowa ma ambicje, nie mniejsze niż Hillary Clinton.
Michelle Obama wzięła udział w mityngu na Uniwersytecie Miami, gdzie wezwała młodzież do „odzyskania władzy” oraz zakończenia stanu frustracji i powrotu do politycznej aktywności.
Pani Obamowa skoncentrowała się na problemie niskiej frekwencji wyborczej, zwłaszcza podczas wyborów w połowie prezydenckiej kadencji, takich jak nadchodzące w listopadzie. To tzw. wybory „średniokresowe”, wybory do Senatu (wybiera się 1/3 senatorów) i Izby Reprezentantów.
Tylko około 40 procent wyborców zazwyczaj głosuje podczas wyborów „średniookresowych”. W ostatnich „średniookresowych”, w 2014 roku odnotowano najmniejszą frekwencję wyborczą od czasu II wojny światowej, z mniej niż 37 procentami. To bardzo martwi Obamę, ponieważ ci niegłosujący to zazwyczaj uboższa część społeczeństwa, potencjalni wyborcy Demokratów.
„Kiedy ogromna część populacji nie spełnia swojego obywatelskiego obowiązku, to nie powinniśmy być zaskoczeni, że nie możemy wcielić naszych wartości w życie” – powiedziała.
Wystąpienie Michelle Obamy przed gremium liczącym 5 tys. osób oznacza, że ex-prezydentowa włączyła się w wyborczą kampanię. Już podczas prezydentury jej męża mainstremowe media wychwalały jej intelekt, wiedzę oraz sugerowały, że po zakończeniu politycznej aktywności Hillary Clinton przyjdzie czas na Michelle.
Jej wystąpienie, pozbawione zresztą osobistych wskazań co do poparcia konkretnych osób wskazuje, że Obama postanowiła budować swoją polityczną pozycję, jak najbardziej „szeroko” nie antagonizując nikogo ze swoich potencjalnych zwolenników. Temu też służy uruchomienie przez nią krajowej, niepartyjnej organizacji non-profit „When We All Vote”.
The Drudge Report