Chodakiewicz: Majowa jutrzenka dla neonacjonalistów?

REKLAMA

Oprócz tekstów związanych z mym hobby, czyli badaniami nad najnowszą historią Polski,
z czym wiąże się „pożeranie” m.in. publikacji IPN, naturalnie czytam wszystko, co szeleści. Większość
tego potrzebna mi jest na seminaria i wykłady.

Właśnie wpadło mi w łapy liberalne czasopismo „Foreign Policy” (www.foreignpolicy.com) z marca-kwietnia 2008 roku. Ogólnie – jak przystało na organ opozycji specjalizujący się w polityce zagranicznej – z lektury periodyku wynika, że jest źle. Okładka krzyczy o nadchodzącej powszechnej
plajcie finansów światowych – zarazie wywodzącej się z amerykańskiego kryzysu gospodarczego.

REKLAMA

Obok zajawka o zbliżających się klęskach wojsk USA – na podstawie sondażu przeprowadzonego
wśród 3.400 wyższych oficerów służby czynnej i rezerwy. Amerykańskie siły zbrojne nie są przygotowane do następnej wojny.

W numerze rozmaitości: z krótkich doniesień warta odnotowania jest krytyka prywatnych firm szpiegowskich (intelligence contractors), za których usługi służby specjalne USA płacą około 70%swojego budżetu, wynoszącego najpewniej ponad 50 miliardów dolarów. Rzecznik Pentagonu stwierdził ostatnio, że firmy te są źródłami przecieków chętnie zlizywanych przez cudzoziemskie agencje wywiadowcze. A jeden z emerytowanych oficerów wywiadu amerykańskiegowręcz twierdzi, że fi rmy prywatne nie wykazują żadnej lojalności narodowej, lecz idą za tym, kto im w danym momencie
lepiej zapłaci.

Znane są przecież wypadki sprzedawania Chinom nowych technologii wojskowych przez prywatnych kontraktorów Pentagonu. Ciekawe są też notki z cyberprzestrzeni. W Brazyli na przykład sąd
zdelegalizował grę komputerową „Kontruderzenie” („Counterstrike”), bo gloryfikowała handlarzy narkotyków z Rio. Tymczasem Interpol martwi się grą komputerową „Drugie życie” („Second Life”), bowiem niektórzy gracze bawili się w podkładanie wirtualnych bomb w sklepach. Interpol podejrzewał, że to wirtualne manewry przed rzeczywistym atakiem. Bardziej prawdopodobne są podejrzenia o pranie brudnych pieniędzy. Tak okazało się w przypadku Sony Entertainment, gdzie wirtualne zabawy w wymianę walut okazały się prawdziwymi transakcjami finansowymi między graczami z Rosji i USA.

Do sprawy internetu nawiązuje dłuższa analiza pióra Marca Sagemana, który pisze o „następnym pokoleniu terroru.” Autor twierdzi, że Al-Qaida jako scentralizowana organizacja już nie istnieje. Ale
rośnie nowe pokolenie jej naśladowców. O swych mistrzach dowiedzieli się z mediów, często z internetu. Potem poznali podobnych sobie kolegów (czasami koleżanki), również w cyberprzestrzeni, gdzie w chat-rooms wyhartowali swoją ideologię. Z odpowiednich portali ściągnęli wiedzę o organizowaniu się oraz o materiałach wybuchowych i innej broni. A następnie planowali ataki, komunikując się przez wprost przez e-mail, a w niektórych wypadkach za pomocą coraz bardziej skomplikowanych metod, takich jak mikroskopijne obrazki schowane w neutralnych portalach, choćby przeznaczonych dla dzieci.

Nowe pokolenie jest też inne demograficznie i społecznie. To ludzie bardzo młodzi, będący w większości
urodzonymi na Zachodzie dziećmi muzułmańskich imigrantów. Często ich rodzice osiągają poziom warstwy średniej. Dzieci natomiast czują się wyalienowane i dyskryminowane w krajach osiedlenia.
Poszukują absolutu. Daje im to radykalny islam. Bez internetu nigdy by niego nie dotarli, nigdy by się kolektywnie nie zradykalizowali, a już napewno nigdy nie poczuliby swojej siły. Chyba najważniejszym przesłaniem Sagemana jest to, że „jakakolwiek strategia zwalczania tych terrorystów musi być oparta
na zrozumieniu, dlaczego oni wierzą w to, w co wierzą.” Steven R. Ratner zajął się konwencją
genewską i uważa, że należy ją utrzymać, chociaż wymaga małych, unowocześniających zmian kosmetycznych. Ratner twierdzi, że konwencją obięte są nawet pozapaństwowe organizacje, takie
jak Al-Qaida. Podkreśla, że konwencja jedynie zagraża przestępcom wojennym; nie przeszkadza
w przesłuchiwaniu czy zabijaniu terrorystów, chociaż wymagałaby reformy w odniesieniu do
takich sytuacji jak w obozie internowania w Guantánamo.

Ratner argumentuje, że USA uznają konwencję genewską i powinny robić to nadal, bowiem alternatywą
jest bezprawie, chaos i anarchia ogólnoświatowych konfliktów. Szokujący dla wielu będzie artykuł
E. Benjamina Skinnera o powszechności niewolnictwa w dzisiejszym świecie. Jednak najciekawszym esejem jest bezsprzecznie tekst pod tytułem „Czy nacjonalizm jest dla nas dobry?” („Is Nationalism
Good for You?”, str. 51-59) – nie dlatego, że zawiera jakiekolwiek rewelacje, ale dlatego, że w liberalnym periodyku autor, Gustavo de las Casas, doktorant na wydziale spraw międzynarodowych
Uniwersytetu Columbia, odkrył budowę koła. De las Casas twierdzi, że czas przestać demonizować nacjonalizm. Tylko prymitywy redukują nacjonalizm do „populizmu” czy do „ludobójstwa.” Według
autora, „nacjonalizm może pomóc tworzyć bogactwo, zwalczać korupcję oraz obniżyć poziom przestępczości”.

Definicja: „Nacjonalizm to uczucie jedności w ramach grupy, która wychodzi poza najbliższą rodzinę człowieka i krąg przyjaciół. Sam w sobie nie prowadzi do katastroficznych wojen”. I dalej: „Naród
to wielka rodzina”. Nie wynika z tego żadna wrogość w stosunku do obcych, tak jak miłość do naszych rodziców nie oznacza automatycznie nienawiści do rodziców naszego sąsiada.

W tym sensie nacjonalizm „nie tworzy nienawiści w stosunku do innych, a raczej troskę o współobywateli”. W tym sensie „nacjonalizm powoduje, że stajemy się mniej egoistyczni.” Nasza negatywna opinia o nacjonalizmie ukształtowana została przez propagandę internacjonalistyczną, która – aby przyprawić mu gębę i odwrócić od siebie podejrzenia związane z propagowaniem nienawistnej
walki klas – skoncentrowała się wyłącznie na przykładach negatywnych, takich jak niemiecki narodowy socjalizm. Winni są również ekonomiści. Ich myśl oparta jest (a przynajmniej powinna być)
na próbie przewidzenia ludzkiego zachowania zgodnie z paradygmatem ludzkiego racjonalnego egoizmu, gdzie człowiek wybiera tylko to, co mu bezpośrednio służy i opłaca się.

Ekonomiści więc zwykle nie lubią nacjonalizmu ze względu na element nieracjonalności. Inspirowani nacjonalizmem ludzie są przecież w stanie nieracjonalnie wybrać to, co jest dobre dla narodu, a nie tylko dla zysku jednostki. Zresztą także intelektualiści nie będący ekonomistami mają zwykle negatywne podejście do nacjonalizmu, bowiem odruchy patriotyczne są „nieinteligentne i prymitywne” z powodu „niesamowitego napięcia emocjonalnego” nacjonalistów.

W końcu trudno jest niektórym intelektualistom zrozumieć, że Anglik (Hiszpan, Izraelczyk, Grek czy Polak) może być nieracjonalnie gotowy zginąć za swojego współrodaka. De las Casas konkluduje, że „wraz ze wzrostem nacjonalizmu narody stają się bardziej zamożne, (…) mniej skorumpowane (…) oraz bardziej praworządne”.

I podaje przykłady. Najzamożniejsze kraje są również najbardziej dumne i najbardziej nacjonalistyczne: Japonia i Stany Zjednoczone, Dania i Norwegia. Wystarczy porównać poziom PKB i poziom nacjonalizmu, aby zrozumieć korelację biedy i braku patriotyzmu: przodują tutaj w biedzie Słowacja i Łotwa, Bułgaria i Filipiny. Polska też jest przy końcu. Brak patriotyzmu oznacza brak zamożności.
To samo w Rosji, która zresztą również „przoduje” w korupcji i bezprawiu. Naturalnie De las Casas nie mówi o nacjonalizmie nienawistnym, lecz o nacjonalizmie przyjaznym. I taki właśnie przydałby
się nad Wisłą.

REKLAMA