Adamczyk: Wątpliwe pożytki z płacy minimalnej

REKLAMA

Narzekanie na wysokość czy raczej niskość zarobków jest w Polsce sportem narodowym. Można by nawet odnieść wrażenie, że Polska jest krajem nędzarzy, którzy ledwo o włos unikają śmierci głodowej. Tak całe zagadnienie wygląda subiektywnie. A jak wygląda obiektywnie?

Jedyną w miarę pewną daną na temat rozkładu dochodów w społeczeństwie jest – podawana cyklicznie przez GUS – średnia płaca. Naturalnie liczy się nią wyłącznie dla zarobków oficjalnych, „białych”, opodatkowanych. Zatem owa gusowska arytmetyczna średnia jest raczej dolnym ograniczeniem średniej rzeczywistej, której realna wartość pozostaje nieznana, choć z pewnością wyższa niż średnia oficjalna. Ale to – jak się jeszcze okaże – najmniejsze ze zmartwień, jakie są udziałem tej wartości.

REKLAMA

Od czego bowiem w ogóle czyjeś dochody zależą? W pierwszym przybliżeniu możemy przyjąć, że są one wprost proporcjonalne do zdolności, pracowitości czy, ogólnie mówiąc, kwalifikacji danej osoby. Sytuacja, w którejś jakaś grupa zatrudnionych dostaje wynagrodzenie poniżej swojego poziomu kwalifikacji, jest bowiem niestabilna. Niedowartościowany pracownik przy pierwszej okazji zażąda podwyżki lub zmieni pracę na lepiej płatną. Można więc śmiało stwierdzić, że osób trwale zarabiających poniżej poziomu swoich kwalifikacji nie ma. Nie jest to już jednak tak oczywiste w drugą stronę. Tutaj działa tylko nacisk ze strony pracodawcy – nie zainteresowanego przepłacaniem swoich pracowników. O ile w przypadku firm prywatnych można ocenić, że ten nacisk jest jeszcze w miarę skuteczny, o tyle w sektorze „uspołecznionym” już nie bardzo. W administracji państwowej i samorządowej, gdzie o przyjęciu na etat w ogóle nie decyduje to, co określilibyśmy mianem kwalifikacji kandydata, tylko to, z kim i w jakim stopniu jest on spokrewniony, mechanizm kontrolny nie działa zaś wcale. Dla potrzeb naszych rozważań musimy więc, choć z obrzydzeniem, rozszerzyć pojęcie „kwalifikacji pracownika” również na posiadanie odpowiednio ustosunkowanych krewnych i znajomych. Rozkład płac w społeczeństwie powinien więc być taki sam jak rozkład najszerzej rozumianych kwalifikacji.

A jaki będzie rozkład kwalifikacji? Podobnie jak rozkład większości cech w populacjach biologicznych, będzie to rozkład normalny, zwany też czasami rozkładem Gaussa albo krzywą dzwonową – od kształtu, jaki ów rozkład na wykresie przyjmuje. Wielkość danej cechy (np. inteligencji) w populacji skupiona jest w nim wokół średniej, a z im większymi odchyleniami od średniej mamy do czynienia, tym rzadziej się z nimi spotykamy. Ludzi średnio inteligentnych jest bardzo dużo, a skrajnych debili i skrajnych geniuszy – niewielu. Rozkład normalny jest również symetryczny, czyli określonej wielkości odchylenia od średniej są tak samo prawdopodobne niezależnie od tego, w którą stronę się zdarzają. Rozkład normalny określany jest przez dwa parametry: wartość średnią oraz odchylenie standardowe, które mówi nam, jak bardzo ów rozkład jest „rozjechany” po obu stronach średniej. Dysponując tą wiedzą, można spróbować skonstruować taki rozkład Gaussa, który będzie odtwarzał rozkład dochodów w Polsce w roku 2009 (tylko takimi danymi dysponował autor w czasie pisania artykułu). Będzie to rozkład o parametrach: średnia = 3060 zł, odchylenie standardowe = 1217 złotych. Niestety, nie da się ukryć, że ten najlepiej dopasowany do rzeczywistych dochodów rozkład jest i tak dopasowany źle. Z lewej strony, odpowiadającej niskim płacom, mamy całkiem pokaźną grupę ludzi, których wysokość dochodów, czyli także poziom kwalifikacji, jest… poniżej zera. No cóż, chyba nikt nie zaprzeczy, że tacy osobnicy o dwóch lewych rękach faktycznie w populacji istnieją, a ich praca rzeczywiście przysparza bogactwa o wartości ujemnej. Naturalnie nikt normalny ich nie zatrudni, zatem cały sięgający w stronę wartości ujemnych lewy ogon rozkładu musimy obciąć. Jeżeli już jednak w wyniku tego zabiegu otrzymamy jako tako realistyczny wynik z lewej strony naszego rozkładu, kompletnie rozsypuje się nam strona prawa. Otóż nasz gaussowski model nie przewiduje, aby ktokolwiek w Polsce osiągał wyższe dochody niż 10 tys. zł miesięcznie. Jakby tego było mało, mała zgodność z rzeczywistością dotyczy także środka wykresu – okolic średniej płacy. Średnia nie jest bowiem jedyną miarą, jaką można opisać dany rozkład. Inną ważną cechą każdego rozkładu jest jego mediana. Jest to wartość dzieląca zbiór zarabiających na dwie równe części. 50% Polaków zarabia powyżej owej mediany, a 50% poniżej. Jak już wspomniano, rozkład Gaussa jest symetryczny, czyli w jego przypadku mediana pokrywa się ze średnią. Po odcięciu z rozkładu osób, których praca warta jest „mniej niż zero”, rozkład staje się, co prawda niesymetryczny i mediana przesuwa się nieco względem średniej, ale nie jest to różnica zbyt duża. Z różnych miarodajnych oszacowań wiemy bowiem, że mediana w Polsce jest przesunięta względem średniej w lewo i wynosi ok. 80% średniej płacy. Wszystko to wskazuje jednoznacznie na fakt, że rozkład zarobków – wbrew naszym oczekiwaniom – daleko jednak odbiega od krzywej dzwonowej.

Gdzie tkwi błąd? No cóż, rozpatrywaliśmy dotychczas sytuację statyczną. Tymczasem gospodarka cechuje się dużą zmiennością. Średnia płaca w takiej Szwajcarii będzie się znacznie różnić od średniej płacy, dajmy na to, w Mołdawii. W kraju, którego gospodarka znajduje się w odpowiednio długim przedziale czasu w stanie wzrostu, takie parametry rozkładu dochodów ludności jak średnia czy mediana będą stopniowo rosnąć. Gdyby ów przyrost bogactwa był liniowy, wtedy wszystkie dochody rosłyby w tym samym tempie i nie powodowałoby to żadnych perturbacji w naszym rozkładzie. Tymczasem jednak wbrew postulatom Malthusa, pieniądz rodzi pieniądz, czyli bogactwo rośnie nie liniowo, ale wykładniczo, wprost proporcjonalnie do bogactwa już istniejącego. Dotyczy to zarówno lokat bankowych, jak i… zarobków.

Ktokolwiek był zatrudniony jako pracownik najemny, doskonale wie, że oprócz podwyżek kwotowych, związanych z awansem czy zdobyciem nowych, przydatnych dla pracodawcy kwalifikacji, normą są podwyżki procentowe, czyli właśnie proporcjonalne do już osiągniętych zarobków. A ponieważ dochody, jak każdy kapitał, rosną wykładniczo, zatem rosną także nierównomiernie. Dochody wyższe rosną szybciej niż niższe. Prawy ogon rozkładu dochodów zaczyna się wyciągać i rozkład przestaje być normalny. Rozkładem, który opisuje takie zniekształcone procesem wzrostu dochody, jest rozkład logarytmiczno-normalny, a nie czysto normalny. Opisujące go parametry to średnia – w wypadku dochodów Polaków w roku 2009 wynosząca 3100 zł – oraz opisana już mediana, czyli 2759 złotych.

Uważni Czytelnicy mogą w tym miejscu poczuć głęboką satysfakcję z przyłapania autora eseju na błędzie i nieścisłości. Wszak sam napisał, że mediana wynosi w Polsce 80% średniej płacy, a 2759 stanowi aż 89% kwoty 3100 złotych. Zresztą i sama średnia dość mocno odbiega od wartości podawanej przez GUS. Czyżby nasza próba znalezienia modelu matematycznego rozkładu zarobków w Polsce po raz kolejny nie wypaliła? Otóż nie. Rozkład logarytmiczno normalny o podanych parametrach pokrywa się bardzo dobrze z faktycznym rozkładem płac – jeżeli tylko uwzględnić dodatkowy czynnik. W dotychczasowych rozważaniach na ten temat założyliśmy bowiem milcząco, że znajdujemy się w sytuacji wyidealizowanej, całkowicie wolnorynkowej, wolnej od państwowego interwencjonizmu. Oczywiście taka sytuacja realnie nie istnieje. Lewizna wszelkiej maści wprost nie może znieść myśli, że ludzie nie są jednakowi jak kołki w płocie i w związku z tym ich talenty i idące za nimi zarobki również jednakowe nie są. Wszak idea sprawiedliwości społecznej wymagałaby, aby rozkład zarobków był nie jakiś tam normalny, logarytmiczno-normalny czy w ogóle ciągły, ale czysto komunistyczny, jednopunktowy, czyli wszyscy, mający wszak jednakowe żołądki, zarabiać powinni tyle samo. Stąd też bierze się kult, jakim lewizna darzy tzw. współczynnik Giniego, opisujący nierówności dochodowe w społeczeństwie – ze zgrozą podkreślając, że w Polsce jest on znacznie wyższy niż w krajach postępowych.

Innym powodem do jeremiad jest wspomniana już tutaj rozbieżność pomiędzy średnią a medianą, bo choć ta ostatnia jest znana z dużo mniejszą od średniej dokładnością, to jednak z całą pewnością jest jednak od średniej niższa. Tymczasem owe zjawiska wynikają w sposób nieunikniony z praw przyrody, czyli z ewolucyjnego zróżnicowania cech w obrębie populacji, w tym przypadku ludzkiej, jak to ma miejsce w przypadku samych nierówności płacowych, oraz z rozwoju gospodarczego, który przekształca normalny rozkład płac w rozkład logarytmiczno-normalny i owe nierówności dodatkowo pogłębia. Polska od 20 lat utrzymuje się w pierwszej trójce najszybciej rozwijających się krajów w Europie, stąd naturalną koleją rzeczy nierówności dochodowe są u nas stosunkowo wysokie. Uznając jednak taki stan rzeczy za szkodliwy, lewizna nie ustaje w wysiłkach, aby dekretem zmusić rzeki do płynięcia pod górę. Rzeki oczywiście pod górę nie popłyną, ale za to mogą na skutek takiego interwencjonizmu powylewać tu i ówdzie i narobić strat. Dokładnie takie same skutki ma gmeranie przez lewiznę w naturalnych mechanizmach płacowo-dochodowych.

Robi się to najczęściej na dwa sposoby. Pierwszy to mocna progresja podatkowa – w Polsce na szczęście praktycznie nie istniejącą – mającą ograniczać „od góry” zarobki obrzydliwych spasionych burżujów ze stołków prezesów, dyrektorów i rad nadzorczych i generalnie gwarantować, żeby ludzie zdolni i pracowici nie zarobili za dużo. Dekrety jednak nie są w stanie zawrócić Wisły. Wysoka progresja wymusza jedynie na firmach wynagradzanie swoich najlepszych pracowników w sposób inny niż gotówkowy, a w ostateczności skłania najzdolniejszych do emigracji z kraju. Drugim sposobem ochrony ludu pracującego przed kapitalistycznym wyzyskiem jest płaca minimalna. Tym razem jest to ograniczenie „od dołu”, gwarantujące nawet największemu tłumokowi i obibokowi „godne zarobki”. „Godne” oznacza „powyżej jego poziomu kwalifikacji”. Oczywiście żaden normalny przedsiębiorca do takiego nieudolnego pracownika dopłacać nie będzie, dlatego takowy osobnik albo wyląduje na zasiłku, albo zostanie zmuszony do pracy „na czarno” za kwotę faktycznie odpowiadającą jego kwalifikacjom. Jedyną zatem zauważalną konsekwencją istnienia płacy minimalnej jest wzrost bezrobocia. Formalnie te osoby żadnych dochodów nie mają i dlatego w statystyce wszystko, co w rozkładzie znajduje się po lewej stronie płacy minimalnej, zostaje obcięte, co skutkuje pozornym wzrostem zarówno średniej, jak i mediany.

[nggallery id=30]

Na wykresie widzimy symulację rozkładu plac w Polsce – zarówno niedokładną, przedstawioną rozkładem normalnym, jak i prawidłową, przedstawioną rozkładem logarytmiczno-normalnym. Każdy punkt na wykresie oznacza liczbę osób, których zarobki mieszczą się w danym przedziale. Pionowa czerwona linia pokazuje płacę minimalną. Warto zwrócić uwagę, w którym miejscu rozkładu znajduje się płaca minimalna. Przypominam, że osoby, których kwalifikacje znajdują się po lewej stronie czerwonej linii płacy minimalnej, nie są w stanie znaleźć legalnie zatrudnienia. A ponieważ cienka czerwona linia znajduje się w najbardziej stromej części wykresu, zatem nawet niewielkie podniesienie płacy minimalnej zwiększa poziom bezrobocia bardzo znacznie. Z drugiej jednak strony wystarczyłaby równie niewielka zmiana płacy minimalnej w drugą stronę, aby poziom bezrobocia radykalnie się zmniejszył – nawet do zera. Zgodnie z przedstawionym modelem, bezrobocie w ogóle nie jest zjawiskiem realnie istniejącym, a pojawia się jedynie wskutek lewicowej inżynierii społecznej – tutaj skonkretyzowanej w postaci płacy minimalnej. No, ale przynajmniej dzięki temu potrzebne się stają przeróżne, finansowane z kieszeni podatników, inicjatywy zwalczające bezrobocie. Jak zwykle socjalizm bohatersko pokonuje problemy, które sam wcześniej stworzył…

(źródło: NCZ! 2010)

REKLAMA