Można żyć bez urzędników!

REKLAMA

Kalifornijska mieścina pokazała wszystkim jak uporać się z deficytem budżetowym. W Maywood zdecydowano się na drastyczne rozwiązanie. Wyrzucono z pracy WSZYSTKICH pracowników miejskich. I dzięki temu życie stało się znośniejsze.

Kiedy podczas uroczystości obchodów święta 4 lipca dwóch umundurowanych policjantów podeszło do Hectora Hernandeza, ten spodziewał się wszystkiego najgorszego. Wytatuowany na byczym karku playbojowski „króliczek” od razu zdradzał przynależność dwudziestodwuletniego osiłka do jednego z najgroźniejszych ulicznych gangów Latynosów w okolicy. Przez głowę Hectora niczym błyskawica przeleciały wspomnienia wszystkich poprzednich kontaktów z miejscowymi stróżami prawa. I od razu poczuł w ustach gorzki smak. Można sobie jednak wyobrazić jego zaskoczenie, kiedy jeden z funkcjonariuszy uśmiechnął się i w przyjaznym geście wyciągnął otwartą dłoń. – Co słychać? – zagadnął przymilnie. I nie czekając na odpowiedź, wyjaśnił, że wraz z kolegą dopiero rozpoczynają służbę w tej dzielnicy miasta. – Chyba nawet życzyli mi spędzenia miłego dnia. Wybaczcie, że nie pamiętam dobrze, ale dotychczas gliniarze mówili do mnie po ludzku zazwyczaj wtedy, gdy mnie skuli w kajdany albo poważnie skopali lub obili pałami – opowiada Latynos. Bo właśnie w taki miły i co ważne, bezbolesny sposób młody uliczny żulik i grandziarz zapoznał się z nowymi porządkami jakie zapanowały w Maywood.

REKLAMA

Maywood to gęsto zaludnione miasto założone w 1924 roku. Mierzy zaledwie półtora mili średnicy, a jego mieszkańcy znajdowali zatrudnienie w tradycyjnych branżach przemysłu. Jednak w ostatnich dziesięcioleciach mieścina zaczęła podupadać. Ludzie tracili pracę. Coroczny deficyt miasta sięgał 620 tysięcy dolarów. A tych chudych lat było już siedem. Nic więc dziwnego, że co zamożniejsi mieszkańcy wyrywali się stąd, dokąd tylko się da. W miarę jak ubywało białych średniozamożnych mieszkańców, w ich miejsce pojawiali się Latynosi. Maywood podobno liczy 30 tys. mieszkańców, ale w rzeczywistości może być ich o połowę więcej, bo należy dodać nielegalnych imigrantów. W 97 procentach są to ludzie, których pierwszym językiem że Maywood było pierwszym kalifornijskim miasteczkiem, w którego radzie miejskiej zasiadali niemal wyłącznie Latynosi, a sesje prowadziło się w języku hiszpańskim.

Przez ostatnie lata to maleńkie, robotnicze miasteczko leżące jakieś 20 minut jazdy autobusem od centrum Los Angeles (13 km) niebezpiecznie dryfowało w kierunku kompletnego bankructwa. Bieda, walki gangów i wszechogarniająca korupcja pracowników miejskich stały się chlebem powszednim dla niemal wszystkich mieszkańców. Cztery lata temu Maywood znalazło się na czołówkach amerykańskich gazet, gdy urzędnik Hector Duarte zlecił płatnym mordercom „usunięcie” swego kolegi z rady miejskiej, bo ten zaproponował cięcia w wydatkach budżetowych i to kosztem m. in. posady Duartego.

Wpływy z podatków spadały, a potrzeby służb miejskich w zastraszającym tempie rosły. Co więcej, rozpasani urzędasi nie kwapili się zbytnio do wypełniania swej pracy, za to stawali się coraz bardziej wulgarni, nieuprzejmi wobec petentów. To, co poza lenistwem ich wszystkich łączyło, to zero kulturalnego obycia, kompletny brak okazywania najmniejszego szacunku, uwagi przesycone seksualnym wydźwiękiem. I ogromna pazerność. Kiedy waliły się finanse miasteczka, pracownicy z ratusza przyznawali sobie wysokie apanaże. Za pracę w niepełnym wymiarze godzin po 100 tys. dolarów rocznie. Główny menadżer zarabiał 800 tys., a szef policji 400 tys. dolarów rocznie. W kasie miejskiej musiało pojawić się dno. Burmistrz i cała rada miejska tylko bezradnie rozkładali ręce. Nie byli w stanie uporać się z tą istną chmarą problemów. Doszło wreszcie do tego, że firma ubezpieczeniowa nie była w stanie wypłacać roszczeń odszkodowawczych wygrywanych w sądach przez obywateli.

Odmówiła więc dalszej współpracy. Znalezienie alternatywnego ubezpieczyciela po rozsądnej cenie okazało się niemożliwe. Nikt nie chciał brać odpowiedzialności za wyczyny niekompetentnych i chamskich darmozjadów. A bez ubezpieczenia nie można przecież legalnie zatrudniać ludzi. Nad głowami urzędników i pracowników służb municypalnych zawisł topór.

Zdesperowani radni podjęli wreszcie parę tygodni temu rewolucyjne rozwiązanie, które uczyniło ich mieścinę sławną na cały świat. Po całonocnej, żarliwej dyskusji 21 czerwca zdecydowali się jednak nie ogłaszać bankructwa. Postanowili za to wylać z pracy dosłownie wszystkich pracowników miejskich. Od kierowników miejskich parków i bibliotek poczynając, na księgowych ratusza i policjantach kończąc. Ich obowiązki i zadania zlecono firmom wyłonionym w drodze konkursów. Dzisiaj Maywood jest pierwszym w Ameryce – a zapewne i na całym świecie – miastem, które całe swe publiczne życie oddało w ręce zewnętrznych kontrahentów. Podczas gdy w innych miastach prywatyzuje się pojedyncze sektory – dajmy na to śmieciarzy czy strażników parkingów – to rada miejska Maywood poszła na całego: zwolniono wszystkich bibliotekarzy, ogrodników, ludzi dbających o stan dróg i ulic, a nawet pracowników biurowych w ratuszu. Ile osób pozostało na miejskiej liście płac? Żadna, Zero. Nul. Ta wielka czystka odbyła się pod koniec czerwca. Na bruku wylądowało ponad 60 pasibrzuchów z miejskich służb i urzędów. Przede wszystkim uprzątnięto w ten sposób istną stajnię Augiasza, w którą przemienił się tutejszy departament policji. Przez ostatnie pięć lat wstrząsały nim skandale niczym jakimś najbardziej zagrożonym sejsmicznym rejonem świata.

Policjanci przegrali w sądzie przeszło 30 procesów. Bo funkcjonariusze nie tylko notorycznie łamali prawa obywatelskie, ale także dopuszczali się pobić i gwałtów, a nawet – niczym pospolici kryminaliści – dokonali morderstwa. Odszkodowania, jakie łącznie sąd przyznał ich ofiarom, sięgnęły wysokości 20 milionów dolarów. A więc przekroczyły roczny budżet całego miasta. Tych „stróżów prawa” nie ma już na służbie. W ich miejsce przyszli gliniarze z biura szeryfa hrabstwa Los Angeles, którzy tak ciepło przywitali 4 lipca oniemiałego Hectora Hernandeza. Za patrolowanie ulic Maywood funkcjonariusze z Miasta Aniołów dostaną niecałe 4 miliony dolarów rocznie, nieco ponad połowę tego, co dotychczas przyznawano w budżecie miasta miejscowym policjantom. Dzięki temu, że Maywood drogą kontraktów zleciło firmom zewnętrznym wypełnianie wszystkich prac i obowiązków niezbędnych do normalnego funkcjonowania miasta, zaoszczędzono sporo publicznego grosza. Oczywiście nie obyło się bez kontrowersji, protestów i wielkiego strachu zwykłych mieszkańców.

Kiedy tylko ogłoszono nowy program w miasteczku powiało grozą. Wszyscy obawiali się końca świata, trzęsienia ziemi. No bo trudno było sobie wyobrazić, że można z dnia na dzień obyć się bez urzędników. Ludzi, którzy rzekomo wiedzą więcej i lepiej. Przede wszystkim włosy na głowach jeżył strach przed wielką anarchią. Starzy ludzie myśleli, że już nie będą mogli pojawić się na ulicach. Sklepikarze drżeli na myśl, że nikt nie uchroni ich przed rabusiami i złodziejami. Matki panikowały, że nie będą już mogły pójść z dziećmi do parku ani wysłać swych pociech do biblioteki. – Samodzielnie doprowadziliście do zagłady miasta – rzucił w twarz radnym na odchodnym miejski skarbnik, którego w ramach czerwcowej „wielkiej czystki” wylano z intratnej posady.

Minął jednak już cały miesiąca na miejscu Maywood nie pozostały jedynie same ruiny i zgliszcza. W miejskiej bibliotece nadal wypożycza się książki, w ośrodku sportowym słychać gwar młodzieży, tutejsze parki są nadal otwarte i zielone. Nawet w ratuszu życie toczy się normalnie. Krytycy i zażarci przeciwnicy zmian zamilkli i gdzieś poznikali, a mieszkańcy nie kryją zadowolenia. Nie odczuwają najmniejszego współczucia wobec zwolnionych urzędników i niemal każdy spotkany na ulicy zaklina się, że żyje się mu lepiej, bo wynajęci operatorzy służb miejskich lepiej wywiązują się ze swoich zadań i obowiązków. Zmniejszyła się ilość drobnych, acz dokuczliwych przestępstw, nie dochodzi też na ulicach do gangsterskich porachunków – Nie widzę żadnych bandziorów na ulicach – twierdzi Maria Garciaparra prowadząca swoje dzieci do biblioteki. – Nie zauważyłam też żadnego nowego graffiti nagryzmolonego na murach domów. Mogę z dziećmi spokojnie pójść do sklepów, do parku czy do kina. Kogo więc to obchodzi, czy miasto zatrudnia kogokolwiek, czy nie. Jeśli bez urzędników wszystko lepiej działa, to chwała Bogu, że zdecydowano się na takie rozwiązanie. Jestem pewna, że wiele innych miast skopiuje nasz pomysł – dodaje. – Kiedy po raz pierwszy ratusz ogłosił, że zwalnia wszystkich miejskich pracowników pomyślałam, że zawaliło się niebo. Że życie po prostu stanie. Tymczasem jest odwrotnie.

Nie da się ukryć, że zakontraktowane firmy lepiej wywiązują się ze swoich obowiązków. A prostych ludzi nie obchodzi zupełnie, kto sprząta ich ulice, prowadzi bibliotekę czy zwalcza przestępczość. Najważniejsze by ulice były posprzątane i aby na nich panował porządek – przyznaje Aldo Perez, nowy dyrektor miejskich parków w Maywood. Jest on stałym obywatelem Maywood w rzeczywistości jednak jest zatrudniony przez pobliskie miasto Bell, które wygrało kontrakt na dbanie o zieleń w sąsiadów…!

W zależności od punktu widzenia Maywood jest albo znakomitym przykładem obywatelskiej kreatywności i jego unikalny eksperyment w zakresie zarządzania powinien być jak najrychlej skopiowany przez inne miasta dotknięte recesją. Albo też jest alarmującym przykładem lekkomyślności i szaleństwa lokalnych samorządowych przywódców, którzy oszukali swych obywateli i złożyli ich w ofierze na ołtarzu kapitalizmu, i którzy wkrótce boleśnie cierpieć będą w wyniku nieuniknionych konsekwencji nieroztropnych wolnorynkowych eksperymentów społecznych. Jedno jest pewne – naśladowców Maywood już wkrótce znajdzie. Siedem amerykańskich miast już deklaruje wprowadzenie podobnych rygorystycznych cięć w celu zrównoważenia budżetów. A więc dni miejskich darmozjadów są policzone. Szkoda, że tylko w dalekiej Kalifornii…

REKLAMA