PO wypięła się na młodych ludzi. O hipokryzji socjalistów z rządu

REKLAMA

Poprzednie wybory parlamentarne Platforma Obywatelska wygrała głównie dzięki głosom tzw. młodych wyborców. Dziś partia rządząca całkowicie odwraca się do nich plecami, pokazując swoją skrajnie socjalistyczną twarz. PO podwyższa płacę minimalną oraz chce opodatkować na równych zasadach z umowami o pracę umowy o dzieło i umowy zlecenia.

Związki zawodowe, które w pierwszej kolejności dbają o interes już pracujących osób, dopięły swego – od 1 stycznia 2012 roku rośnie płaca minimalna do 1500 zł brutto. Oczywiście termin ogłoszenia tej decyzji w trakcie kampanii wyborczej jest przypadkowy. Wzrost płacy aż o 8% (z 1386 zł) jest niespotykany w ostatnim pięcioleciu. Prezes „Solidarności” Piotr Duda jest zadowolony z tempa, ale chciałby, żeby wzrost płacy minimalnej był powiązany ze wzrostem płacy średniej (najlepiej na poziomie 50%). Gdyby zrealizować pomysł przewodniczącego największego związku zawodowego w Polsce, płaca minimalna w przyszłym roku musiałaby wynieść ok. 1800 zł brutto.

REKLAMA

Ile kosztuje tysiak?

Oczywiście każdy się cieszy, gdy zarabia więcej, tylko że za wzrostem płacy (a właściwie przed nim) musi iść wzrost wydajności pracy. Jeżeli ten nie nastąpi, to oczywiste jest, że pracodawca wyrzuci taką osobę na bruk. Płaca minimalna ma to do siebie, że osoby, które nie są w stanie na nią zapracować, po prostu nie znajdują oficjalnego zatrudnienia (wystarczy się udać do wiejskiego sklepu na Lubelszczyźnie czy Podkarpaciu i spytać pracownicę, jak jest zatrudniona i za jaką płacę, by przekonać się, jak działa ustawodawstwo o płacy minimalnej). Przedstawiciele związków zawodowych jak zwykle argumentują, że nie da się za płacę minimalną utrzymać rodziny. Dziś jest to ok. 1030 zł netto. Czy za dwie płace nie da się utrzymać czteroosobowej rodziny, to kwestia na inną dyskusję. Związkowcy powinni raczej skupić się na tym, że opodatkowanie w Polsce jest horrendalnie wysokie.

Żeby osoba zarabiająca dzisiejsze minimum dostała swojego tysiaka do ręki, musi wypracować 1642 zł (płaca brutto powiększona o podatki płacone przez pracodawcę za pracownika, głównie na Zakład Ubezpieczeń Społecznych). A to znaczy, że pracownik musi wypracować dodatkowo 60% wysokości swojej wypłaty, jaką otrzymuje, tylko na przeróżne podatki (z których żywią się między innymi związki zawodowe). Gdy zatem w przyszłym roku płaca minimalna wzrośnie do 1500 zł brutto, to pracownik do ręki otrzyma 1111 złotych (a więc zaledwie o 80 złotych więcej niż dziś), ale będzie kosztował swojego pracodawcę już nie 1642 złote, lecz 1777 złotych. Czyli na podwyżce płacy minimalnej pracownik zyskuje tylko 80 złotych, podczas gdy pracodawcy koszty rosną aż o 135 złotych. Różnica pomiędzy jedną a drugą wartością (55 zł) trafi do budżetu państwa!

Pazerna ręka fiskusa

Pytanie, czy rząd martwi się o tych, którzy nie są w stanie wypracować ok. 1800 zł, które będą kosztować pracodawcę? Proszę sobie wyobrazić wspomniany już mały sklepik na wsi, sprzedający głównie produkty pierwszej potrzeby. Zapłacenie 1800 zł dla pracownika, ZUS, NFZ oraz urzędu skarbowego spowoduje, że pracodawca będzie chciał skłonić takiego pracownika do zatrudnienia bez potrzeby pośrednictwa pazernej ręki fiskusa (co nazywane jest pracą na czarno). W pierwszej kolejności podwyżka płacy minimalnej dotknie osoby najmniej zarabiające, małych przedsiębiorców oraz osoby szukające jakiegokolwiek legalnego (z punktu widzenia polskiego prawa) dochodu. W drugiej kolejności przełoży się na podniesienie cen przez niektóre firmy. Niech się zatem rząd specjalnie nie zdziwi, jak w przyszłym roku bezrobocie – głównie wśród młodych osób, bo to przeważnie one pracują za minimalną pensję – wzrośnie.

Bardzo ciekawe jest, że przy wyborze pierwszego miejsca pracy dla absolwentów najważniejsza jest możliwość nauki i zdobycia umiejętności (77% respondentów), możliwość zdobycia doświadczenia zawodowego (62%), a dopiero na szóstym miejscu wysokość wynagrodzenia (18%) – na podstawie opisywanego dalej w artykule raportu „Młodzi 2011”. W przypadku młodzieży akademickiej (wiadomo, że wraz z wykształceniem rosną aspiracje) wysokość wynagrodzenia jest na piątym miejscu (32%). To tylko pokazuje, że wysokość wynagrodzenia dla wchodzących na rynek pracy nie stanowi o wyborze pierwszej pracy. Młodzi ludzie przeważnie mieszkają jeszcze z rodzicami, którzy ich utrzymują, a pierwszą pracę traktują bardziej jako naukę tego, czego nie nauczyła publiczna szkoła, niż miejsce, w którym spędzą następne 40 lat swojego zawodowego życia. Jeżeli pozbawi się ich możliwości podjęcia takiej nauki za pieniądze, to po prostu wzrośnie bezrobocie lub będziemy mieli gorzej przygotowanych absolwentów.

Hipokryzja rządu w sprawie płacy minimalnej jest jednak większa. Podczas gdy żaden pracodawca nie ma prawnej możliwości zatrudnienia pracownika za mniejszą stawkę za pełnoetatową pracę, zostawiono furtkę w przepisach w postaci staży opłacanych przez urzędy pracy. Stażysta (młody absolwent) może otrzymać tzw. stypendium w wysokości 913,70 zł. Czyli mówiąc prościej: gdyby pracodawca prywatny chciał zatrudnić młodą osobę i przyuczyć do zawodu, płacąc jej normalne wynagrodzenie, to od 1 stycznia przyszłego roku będzie go to kosztować co najmniej 1777 zł miesięcznie. Jednak rząd (poprzez powiatowe urzędy pracy) może robić to samo za 913,70 zł. A gdyby pracodawca prywatny chciał również zapłacić taką stawkę, to… może trafić do więzienia. Chyba że grzecznie napisze wniosek do PUP, który stosownie do posiadanych środków może mu opłacić z pieniędzy podatnika stażystę!

Gdzie tu logika i gdzie sens? Chodzi przede wszystkim o dalsze zwiększanie władzy państwowej i tworzenie pretekstów do wyciągania kolejnych pieniędzy z kieszeni podatników (w końcu z troski o młodych bezrobotnych, których wykształciła polska szkoła). Dziwnym trafem są państwa na świecie, gdzie nie istnieje coś takiego jak systemowa płaca minimalna. Między innymi takim państwem są Niemcy. Mimo że nie ma tam urzędowej płacy minimalnej, przyjęło się nie podejmować pracy pełnoetatowej na poziomie niższym niż 800 euro miesięcznie do ręki. Od razu nasi etatyści lub związkowcy zaczną się zastanawiać, kto to przyjął. Jakieś zrzeszenie pracobiorców, komisja trójstronna, niemieckie związki zawodowe? Otóż nikt. Ludzie potrafią sami ocenić, za ile są w stanie poświęcić swój prywatny czas. W Niemczech pracobiorcy najniżej wykwalifikowani doszli do wniosku, że poniżej 800 euro do ręki nie będą się poświęcać – i już. Żaden rząd nie musiał tej wartości ustalać. Tak działa wolność osobista, że się ma prawo nie przyjąć oferty pracy za niską pensję!

Znikną popularne umowy

Ponieważ zbliżają się wybory, to oprócz uśmiechnięcia się do związkowców mamy także próbę ponownego zdobycia dusz młodych ludzi. Właśnie opublikowano rządowy raport „Młodzi 2011”, którego autorem jest prof. Krystyna Szafraniec. Nad analizami pani profesor pochylił się rządowy minister bez teki Michał Boni, który napisał na podstawie raportu rekomendacje dla polityk publicznych. Niestety są to rekomendacje, których głównym celem jest dalsze zawężenie możliwości wyborów dokonywanych przez młodych ludzi, czyli dążące do ograniczenia wolności. Wartość opisowa raportu stoi na bardzo wysokim poziomie (co nie powinno dziwić, jeśli wziąć pod uwagę, że pracowało nad nim aż 41 osób z różnych dziedzin). Można z niego wyciągnąć wiele niekorzystnych dla polskiego państwa wniosków z punktu widzenia młodego człowieka.

Między innymi ten, że tylko 1% studentów wyższych uczelni (i zero procent absolwentów tychże) uważa, że studia bardzo dobrze przygotowują do wejścia na rynek pracy (str. 137 raportu – do ściągnięcia ze stron Kancelarii Prezesa Rady Ministrów – http://tiny.pl/h5zj1).

Groźne są jednak zalecenia, jakie daje Michał Boni władzy publicznej (a ponieważ jest szarą eminencją rządu, prawą ręką samego premiera – to, co mówi, może w niedługim czasie przełożyć się na konkrety proces legislacyjny). Napisał on (str. 394 raportu): „Czasowe formy zatrudnienia, umowy o dzieło i zlecenia, niekiedy wymuszanie samozatrudnienia – dają szansę startu w profesji (choć nie zawsze zgodnie z kierunkiem ukończonej nauki), ale zarazem nie niosą satysfakcji w postaci spójnej, bilansującej się ścieżki kariery, udziału w szkoleniach, odpowiedniego ubezpieczenia czy gwarancji odpowiednich dochodów, albo – co często jeszcze ważniejsze – długoterminowej pewności dochodów, które byłyby oznaką zdolności kredytowej dla banków, szczególnie istotną nie tyle przy kredytach bieżąco-konsumpcyjnych, co np. mieszkaniowych (powszechny fenomen kredytów od rodziców). Zatrudniani tymczasowo młodzi pracują dłużej (czas pracy), za relatywnie mniejsze wynagrodzenia, w niepewnych warunkach, z tymczasowością okresu zatrudnienia i z niepewnością co do przyszłej emerytury (niskie składki)”.

Z tej wypowiedzi wynika, że:

1. Wyższe zarobki netto (z tytułu umów o dzieło, zleceń czy samozatrudnienia) nie dają wyższej satysfakcji, ponieważ nie umożliwiają „odpowiedniego ubezpieczenia”,
2. Lepiej pożyczać pieniądze na wysoki procent od banku niż od rodziców (a rodzice często albo nie pobierają odsetków w ogóle, albo nawet, o zgrozo dla Michała Boniego, kupują swoim pociechom mieszkanie),
3. Najważniejsze jest oczekiwanie przyszłej emerytury, dlatego trzeba płacić jak najwyższe na nią składki.

Wszystkie te trzy punkty są sprzeczne z jakimkolwiek zdrowym rozsądkiem. Za wysokie podatki Polacy otrzymują dziadowskie państwo, które tylko jeszcze bardziej interesuje się ich prywatnym życiem. Więc lepiej zarabiać więcej do ręki i wydać te pieniądze wg własnych preferencji niż wg preferencji urzędnika. Przyszła emerytura, wg nowego programu Platformy Obywatelskiej, ma przecież pochodzić z dochodów ze sprzedaży gazu łupkowego (niestety to nie żart – wg PO, już od 2015 r. rząd ma zamiar w ten sposób finansować emerytury).

Ze swoich przesłanek Boni pisze rekomendację dla rządu (str. 395): „Rekomendacja 12: Należy stworzyć warunki, by nie podwyższając nadmiernie kosztów pracy, zarazem zagwarantować odpowiednie ubezpieczenie społeczne osobom zatrudnionym w nietypowych formach zatrudnienia”. Jak się później można było dowiedzieć, chodzi o to, żeby umowy o dzieło oraz umowy zlecenia były tak samo opodatkowane składkami (ZUS + NFZ) jak wszystkie umowy o pracę!

Dziennikarze jak piekarze

Czyli mówiąc prościej: chodzi o gigantyczne podniesienie podatków dla części pracujących. Nie jest to pomysł nowy. Jeszcze rok temu premier Donald Tusk, będąc na występach w programie Tomasza Lisa, zapowiedział że przyjrzy się tym umowom, żeby dziennikarze nie płacący wysokich podatków, a korzystający z umów o dzieło tak bardzo się nie wymądrzali na temat sytuacji w budżecie. Sam tok myślenia premiera nie jest całkowicie pozbawiony sensu. Oto bowiem z tytułu umowy o dzieło (z 50-procentowym kosztem uzyskania przychodu) pracownik może otrzymać w przypadku płacy 1500 zł brutto 1365 zł do ręki, co kosztuje pracodawcę 1525 zł (dla tej samej płacy brutto z tytułu umowy o pracę koszt pracodawcy to 1777 zł, a pracownik do ręki otrzymuje 1111 złotych). Jednak nie każdy może skorzystać z umowy o dzieło. Jest ona ograniczona głównie do artystów, naukowców, dziennikarzy oraz części informatyków (tworzących autorskie rozwiązania). Nie ma żadnych przesłanek, żeby z punktu widzenia opodatkowania wyżej cenić pracę dziennikarzy niż np. piekarzy czy robotników budowlanych. Z tym, że raczej powinno się rozszerzyć zakres zawodów uprawnionych do korzystania z takich samych rozwiązań, a nie ograniczać go. Najlepiej rozciągnąć go na wszystkie zawody – z możliwością wyboru, czy ktoś chce „pewną” przyszłość i wysokie podatki, czy wyższą pensję kosztem „niepewnej” przyszłości. Tylko że przecież, wg Boniego, przygotowującego oficjalny raport rządowy, wyższe zarobki netto niosą ze sobą „niższą satysfakcję”. Nie ma bowiem nic bardziej satysfakcjonującego niż możliwość zapłacenia wyższych podatków na pewną przyszłość państwowej emerytury (jest ona tak bardzo pewna, że rząd już musiał mocno uszczuplić Fundusz Rezerwy Demograficznej, ponieważ brakowało mu na dzisiejsze emerytury).

Szczególnie ta emerytura będzie pewna od 2030 roku, gdy jeden pracownik będzie miał na utrzymaniu jednego emeryta. Wtedy na pewno emerytury będą bardzo wysokie, pewne oraz wypłacane tak samo długo jak teraz.

Zmiany postulowane przez Boniego uniemożliwią również podjęcie pracy przez młodych ludzi. Często szukają oni dorywczych zajęć na zlecenie, z których również nie trzeba odprowadzać wszystkich składek na ZUS i NFZ (jeśli taka osoba jeszcze się uczy). Pozbawienie młodych ludzi możliwości podjęcia takich zajęć to znowu zmuszenie ich albo do niżej płatnych zajęć (na umowę o pracę), albo do bezrobocia. Przerażające jest, jak Platforma Obywatelska wypięła się na młodego wyborcę. To, co widać na zewnątrz, to wielka troska o zarobki młodych ludzi (któż nie chciałby, żeby ludzie mogli za swoją pracę kupić więcej produktów). Tak naprawdę chodzi jednak o szukanie dalszych wpływów do budżetu i zwiększenie opodatkowania.

REKLAMA