Chodakiewicz: Górski duch wolności

REKLAMA

Zacząłem czytać pracę Bernadette McDonald, “Freedom Climbers” (Victoria, Vancouver, and Calgary: Rocky Mountain Books, 2011) z pewnym sceptyzmem. ToSo zobligował marudzeniem, a ponadto alpinizm to nie moja bajka. Przewracam strony, a tu – ku wielkiemu mojemu zdumieniu – opowieść staje się coraz bardziej interesująca. Podrapałem się w głowę i mówię sobie: jak na człowieka Zachodu, McDonald generalnie kuma o co chodzi. To niezwykłe!

McDonald nie wini Polaków za Holocaust, co pewnie zaszokuje niejednego anglojęzycznego czytelnika. Nawet kreśli pewien parytet w nienawiści okupantów do Polaków i Żydów (s. 17). Autorka wie, że było dwóch wrogów: Hitler i Stalin. Ten drugi okazał się dla Polaków gorszy bo jego system został w Polsce na pół wieku i dłużej. „As bad as the German occupation was, the Russian ‘liberation’ turned out to be much worse” (s. 34). Co więcej autorka rozumie post-komunę i układ okrągłostołowy. Odwrotnie niż „The New York Times” i reszta tolerancjonistów McDonald nie uważa, że wybory w czerwcu 1989 r. były demokratyczne: „Pierwsze prawdziwe wybory w Polsce miały miejsce w 1992 r.” (Poland’s first real election took place in October 1992, s. 312).

REKLAMA

Wciąga narracja, czaruje proza. The undulating waves of rock reflected the light in subdued milky hues, revealing a cruel smoothness that offered no weaknesses or cracks into which the climbers could place protection to stop a fall (s. 152). Najwspanialsze są opisy natury. Jej przeciwstawieniem jest przemysłowo-socjalistyczna brzydota PRLowskich blokowisk, fabryk i ulic.

Surowość gór jest nieubłagana. Atrybuty fizyczne faworyzują mężczyzn, nawet jeśli zdarzają się kobiece wyjątki, takie jak jedna z głównych bohaterek tej książki, trwardzielsko ekscentryczna Wanda Rutkiewicz. McDonald to wszystko rozumie. Co najważniejsze autorka autentycznie sympatyzuje ze swoimi bohaterami i rozumie ich czasy jak również kontekst historyczny. Wojny, powstania, rozmaite tragedie, szczególnie komunizm były kluczem do charakteru i sukcesu „Złotego Wieku Polskiego Himalaizmu”. „Każdy z tych elitarnych wspinaczy wywodzi się z takiej samej opowieści: historia uczyniła ich ciała i umysły twardymi. Nie byli po prostu wspinaczami. Byli polskimi wspinaczami” (For all these elite climbers, the story was the same: history hardened both their bodies and their minds. They weren’t just climbers. They were Polish climbers, s. 16).

McDonald – sama niewolniczka gór i dusza artystyczna – jest wyczulona na mistyczne elementy wspinaczki; surowe piękno natury zbliżające człowieka najbardziej do Boga czy „boga”; papieski różaniec zostawiony na himalajskim szczycie jako znak triumfu; tablicę symbolizującą grób z orłem i krzyżem w miejscu katastrofy; znak krzyża, który wrocławska matka (z Wileńszczyzny) zawsze kreśliła na czole przed każdą wyprawą córce-alpinistce; czy polskie zwyczaje bożonarodzeniowe (Jurek read a passage from his Bible and ate a consecrated wafer, as his faith dictated, s. 178). Autorka docenia rolę religii katolickiej, nawet jeśli wiernie oddaje formalizm jednych, indyferentyzm innych, czy nawet wycieczki w synkretyzm i mistycyzm niektórych wspinaczy, jak Wojciecha Kurtyki fantazjującego o buddyzmie i samurajach. To też taka ucieczka od komuny.

Ponury totalitaryzm łamał ducha. Obleśny kolektywizm podporządkowywał jednostkę planowi. Osoby wolne, wybitne albo zginęły z żołnierzami wyklętymi, albo uciekły na Zachód, albo dysydencko miotały się w klatce PRL, albo emigrowały wewnętrznie do azylu rodziny, a czasem – no właśnie – wspinały się. Łażenie po górach, a ściślej alpinizm, było to jedno z niewielu sposobów na zażywanie wolności, sprawdzenie się i wyżycie się wbrew planom komunizmu. Most climbers were opposed to the regime (s. 34). Wolny wspinacz potrafił pokazać, że sam na sam z naturą może osiągnąć niesamowite wyniki. Tym sposobem pluł w twarz pozostającej na nizinach komunie. Tam wolną osobę dołowano, a w górach człowiek był wolny. W górach człowiek bił rekordy, a najważniejsze to bił swoje własne słabości.

Surowość gór jest nieubłagana. Atrybuty fizyczne faworyzują mężczyzn, nawet jeśli zdarzają się kobiece wyjątki
Aby dostać się na szczyty wolni wspinacze nauczyli się wykorzystywać system PRL do maksimum. Wspięli się na czerwonego pasożyta, ujeżdżali go i całkiem nieźle z tego żyli. Epopeja polskiego alpinizmu zaczęła się na dobre po 1956 r. Najpierw, z powodu zamkniętych granic przyszli herosi skoncentrowali się na Tatrach, a szczytem bohaterstwa nie była nocna wspinaczka zimą na Kasprowy Wierch, a zejście na słowacką stronę aby odnaleźć zagubione badziewiaste raki. Graniczna komuna czuwała, chociaż – stopniową – z coraz mniejszą wściekłością i służbistością. Potem zaczęły się wyprawy do Europy Zachodniej, w Alpy. A w końcu, od początku lat siedemdziesiątych na Dach Świata i w okolice, a więc najpierw do Sowietów i Chin, a potem do Nepalu, Pakistanu, Indii. Zdominowali himalaizm zupełnie w latach osiemdziesiątych XX w.

Tyle chronologii. Teraz o wspinaczach. McDonald bardzo wnikliwie opisuje ich mentalność: „oscylowała ona między złaknieniem demokracji i potrzebą żelaznej pięści, to byli ludzie, którzy chcieli praw dla jednostki, a jednocześnie mieli wielki kłopot z akceptowaniem poglądów innych ludzi (one that oscillated between a desire for democracy and a need for an iron fist – people who wanted individual rights but who found it hard to accept other people’s ideas, s. 41). Czyli byli oni produktami PRL i historii. Ale również swoich rodzin.

Wielu najwspanialszych wywodziło się z przedwojennej elity, zwykle inteligencji. Andrzej Zawada to dziecko dyplomatów. Co więcej, jako nastolatek walczył z komuną i siedział w więzieniu. Córka inżyniera w przemyśle zbrojeniowym, Wanda Rutkiewicz wywodzi się od wileńskich ziemian, a jej matka była egiptologiem. Wojciech „Zwierz” Kurtyka to syn Tadeusza, czyli literata „Henryka Worcella”, tego od „Zaklętych rewirów”. Naturalnie są też inni, z nowego zaciągu wolności: górnik, dziecko włościańskie, harcerz.

Niektórzy zachodni alpiniści twierdzili, że Polacy osiągnęli niebywałe sukcesy bowiem byli zakompleksieni i w związku z tym mieli powód aby wspinać się lepiej od innych: Polish climbers suffered from a deep feeling of inferiority and had something to prove (s. 218). To ciekawa teza, warta dyskusji. McDonald odrzuca ją. Uważa, że polscy wspinacze zahartowali się historią i umiłowaniem wolności, a dochodziła do tego ambicja i możliwość zarobku. Rezultatem było alpinistyczne zwycięstwo (The distinctive Polish combination of ambition, economis, politics, history and tradition – it all added up. The results were unbeatable, s. 223). Każdy z nich wiedział, że sukces może przyjść tylko poprzez twardzielskie samozaparcie, a wręcz samopoświęcenie, do śmierci włącznie. Zachodni wspinacze naturalnie rozumieli, że może przyjdzie im zapłacić najwyższą cenę, ale dla nich wspinaczka to sport, a nie życie. Dla Polaków było obsesyjnie odwrotnie. I podkreślali, że ich siła to their aristocratic Polish tradition of nobility and bravery (s. 218).

Charakter wspinaczy od początku był dualistyczny: indywidualizm mieszał się z nacjonalizmem. Bo forma wypraw na początku była nacjonalistyczna: startowała polska ekipa. I każdy wolny wspinacz był jej uczestnikiem. Potem polscy alpiniści mieszali się w zespołach międzynarodowych. Jak ważna pozostała dla nich narodowość, to już inna sprawa. Zależało od osoby. Ale nawet najwięksi indywidualiści nie zrywali ze swymi polskimi korzeniami. Jeśli zginęli to pamiętniano ich po polsku i katolicku. A w najgorszym roku, podczas słynnego lata na K2 w 1986 r., zginęło 13 osób. W ciągu 20 lat kośba śmierci wśród najlepszych była niesamowita. Padło ponad 80% czołowych alpinistów, między innymi wspaniała Wanda Rutkowska, niesamowity Jerzy Kukuczka, uparty Czesław Jakiel, twardy Tadeusz Piotrowski. Zginał też (o czym w książce nie ma) wspinacz Krzysztof Latałło, siostrzeniec Wojciecha Wasiutyńskiego.

A teraz modus operandi wspinaczy. Ogólnie, działali zespołowo, aby na szczyt dopchnęli się najsilniejsi. Na tych ostatnich skupiły się jupitery sławy. Niektórzy z nich wyskakiwali z ekipy polskiej, wspinając się na własną rękę z innymi grupami. Niektórzy zaczęli nawet łazić samotnie. Ale droga na szczyt zaczynała się w ponurym kontekście PRL. Po pierwsze, wspinacze zarzucili normalne życie, a w tym i wyuczone zawody, w których nie mogli się w socjalistycznej gospodarce spełnić. Można powiedzieć, że spełniali się w swoim hobby, swojej pasji – jak dzieciaki – zamiast prowadzić dorosłe życie, co w socjalizmie nie było możliwe bowiem totalitaryzm infantylizuje przez totalną kontrolę.

Po drugie, zinfiltrowali kluby wysokogórskie, z których wyciągali fundusze i wsparcie aby stać ich było na alpinistyczne wyprawy nawet do najbardziej egzotycznych miejsc. Przy tym nauczyli się nawigować w biurokratycznym labiryncie tak aby uzyskiwać wszelkie potrzebne papiery, paszporty, wizy i dewizy. Andrzej Zawada był najwspanialszy w te klocki. Po trzecie, rzutkość, inicjatywa i opanowanie bizantyjskich reguł świetnie przygotowało ich do dorabiania na lewo. Wyzyskiwali swoje wyprawy alpinistyczne i himalaistyczne aby do domu ściągać lokalne, egzotyczne produkty. Tym sposobem wolny rynek (tzw. „czarny”) pomagał wielu alpinistom godnie żyć i wzmacniał trendy infantylne w tym środowisku. Szmugiel dawał wystarczający zysk aby odłożyć na potem i sfinansować kolejną wyprawę. Nie trzeba było codziennie stawiać się do pracy w PRL w takt znanego przysłowia: „czy się stoi, czy się leży – tysiąc złotych się należy.” Autorka twierdzi, że właśnie dlatego niewielu alpinistów uciekło z PRL. Po prostu na Zachodzie nie mogliby żyć na niby, nie stać byłoby ich na ich pasję (s. 131).

McDonald – chwała jej za to – od razu pisze też o kompromisach na jakie szli niektórzy alpiniści. Część uznała nawet, że trzeba kolaborować z SB. Wielu było przekonanych, że na każdej ekspedycji znajdował się między nimi przynajmniej jeden donosiciel. Kto i co podpisał będzie stanowić bardzo ciekawy przyczynek made in IPN. Ale we Freedom Climbers szczegóły takie nie byłyby ważne. McDonald po prostu solidnie odnotowuje komunistyczne realia, ale do archiwów nie wpadła. Zostajemy więc z budującą historią jak Wanda Rutkiewicz rzekomo nawrzeszczała publicznie na UBeków, którzy chcieli ją zarekrutować jako TW w kawiarni (s. 27).

Całkiem możliwe. Była przecież niesamowicie silna duchem, a odmówiła współpracy w latach 70., gdy już inne reguły obowiązywały. SBecja szła na spalinach strachu swej czarnej sławy na jaką zapracowała panosząc się w straumatyzowanym terrorem lat czterdziestych i pięćdziesiątych społeczeństwie, ale wpadała na rogate jednostki. Takimi przecież byli nasi alpiniści.

Po 1989 r. wielu z nich nie potrafiło się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Pasożyt socjalistyczny zmienił naturę. Już nie przeszkadzał jeździć, ale kazał płacić za to jak na Zachodzie. Stary układ padł i nie było jak fundować wypraw. Stare sztuczki biurokratyczne i „czarnorynkowe” już nie działały. Alpiniści musieli dorosnąć. Wziąć odpowiedzialność nie tylko za indywidualne wyczyny, ale również za zwykłe życie. Poza tym tak przyzwyczaili się do buntu, że jak prześladowania i szykany komuny się skończyły, nie wiedzieli co ze sobą zrobić: Adversity shapes the best climbers; prosperity is not as inspiring (s. 323). Brzmi trochę społecznie darwinowsko, chociaż autorka pewnie nie miała takich intencji. Kilka malutkich potknięć: nie ma o dysydenckich taternikach z 1968 r., a w pracy tej byłoby to bardzo a propos. Pseudonim Jerzego Kukuczki autorka rozszyfrowuje dopiero na str. 119, chociaż postaci tej poświęciła cały rozdział przedtem (s. 67-74). W tłumaczeniu autorki zniknęło też kilka subtelności. Na przykład, słowo „okay” po polsku znaczy „bardzo dobrze,” a po angielsku „może być, jako tako” (s. 197). Ale to drobnostki. „Freedom Climbers” to potężny zew wolnego ducha. Polecamy z całej siły (po angielsku).

REKLAMA