Dlaczego należy bronić Syrii? Adam Wielomski

REKLAMA

Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja podjęły już decyzję o agresji na Syrię. Co więcej, wydaje się, że atak rozpocznie się, zanim inspektorzy ONZ wydadzą osąd co do użycia broni chemicznej pod Damaszkiem. To nie zaskakuje, gdyż orzeczenie ekspertów zapewne będzie dla interwentów niekorzystne. Nie ma wątpliwości, że broni chemicznej użyto, ponieważ zgodnie to przyznają media rządowe i opozycja. Rzecz w tym, kto jej użył, kto wystrzelił pocisk z bronią chemiczną. Odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta: nikt nie jest w stanie orzec, kto wystrzelił pocisk z haubicy lub z moździerza.

Nie dowiemy się więc nigdy, kto tej broni użył. Skłaniałbym się raczej do hipotezy, że była to prowokacja strony rebelianckiej, aby dać pretekst zachodnim interwentom do ataku na Syrię. Media od pewnego czasu donoszą, że armia rządowa odnosi sukcesy i zdobywa kolejne miasta. W tej sytuacji nie miałoby sensu posługiwanie się przez nią bronią chemiczną i prowokowanie konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi i ich sojusznikami. Opozycja jest w rozsypce, walczy sama z sobą, z armią Asada i z Kurdami. Potrzebuje więc wsparcia zewnętrznego – i to bardzo pilnie. W polityce międzynarodowej prawda jednak nikogo nie interesuje. Zachód prze do tej wojny. Oczywiście wojny Syrii nie wypowie. Państwa demokratyczne nie prowadzą przecież „wojen”, a jedynie „operacje pokojowe” i „misje stabilizacyjne”, których celem jest walka o demokrację i prawa człowieka. W imię walki o prawa człowieka bombarduje się ludzi.

REKLAMA

Jestem pewien, że media będą nam wydarzenia relacjonowały nie jako „wojnę z Syrią”, lecz jako „wojnę w Syrii”, co nie będzie tym samym!

Atak na Syrię ma rozliczne przyczyny polityczne, ekonomiczne i ideologiczne. Zacznijmy od politycznych: po pierwsze – Stany Zjednoczone są najwyraźniej zainteresowane kompletną destabilizacją Syrii jako sąsiada Izraela. Po drugie – Asad jest szyitą i nie jest przypadkiem, że jego największym sojusznikiem w regionie jest Iran. Dogorywające finansowo imperium amerykańskie nie tak dawno groziło Iranowi palcem, ale nie zdecydowało się na kosztowną wojnę z dobrze uzbrojonym państwem ajatollahów. Dlatego Amerykanie preferują „zastępcze” uderzenie na alianta Iranu, który nie ma możliwości zaatakowanie rakietami tankowców w cieśninie Ormuz. Po trzecie – Syria jest w dobrych stosunkach z Rosją i z Chinami. Amerykanie koniecznie chcą wyprzeć Rosjan z Bliskiego Wschodu.

Przyczyny ekonomiczne mają źródło w ekonomii keynesowskiej. Etatystyczna klasa polityczna Stanów Zjednoczonych i Zachodu wierzy, że wojna rozrusza gospodarkę. Będą przecież zamówienia na broń. Zamówienia te już są, gdyż Amerykanie – za pośrednictwem Turków, Saudyjczyków i Katarczyków – dostarczają ją rebeliantom od dosyć dawna. Teraz zamówienia te jeszcze się zwiększą. Nie będzie już chodziło tylko o karabiny, amunicję i broń lekką, ale o bomby i rakiety dla samolotów, pociski kierowane dla okrętów. Koncerny zbrojeniowe, odczuwające od dłuższego czasu flautę, już zacierają ręce, choć wojna tylko pogłębi kryzys zadłużeniowy państw zachodnich. Jednak koncerny te zawsze hojnie dawały pieniądze na kampanie wyborcze amerykańskich prezydentów.

Na koniec wreszcie: agresja na Syrię ma istotny wymiar polityczno-ideologiczny. Jest to kolejna demokratyczna krucjata przeciwko „tyranii”. Odżywa doktryna „osi zła” George’a Busha, na którą amerykański prezydent powpisywał wszystkie kraje uznane za wrogie Stanom Zjednoczonym, uznając je zarazem za „niedemokratyczne” (Iran, Irak, Libia, Korea Północna, Kuba; w szerszym pojęciu także Rosja i Chiny), zapominając przy tym do tejże „osi” powpisywać kraje niedemokratyczne prowadzące proamerykańską politykę (Egipt, Arabia Saudyjska, Pakistan).

Wojna z Syrią będzie – po Libii – kolejną krucjatą o ustanowienie „demokracji” i panowanie „praw człowieka”. Amerykanie są dziedzicami oświecenia. Wierzą, że jedyne dobre, sprawiedliwe i szczęśliwe społeczeństwo musi mieć charakter liberalny, demokratyczny i prawoczłowieczy, gdzie wszyscy noszą dżinsy, jedzą fast-foody i oglądają hollywoodzkie filmy, zajadając czipsy. W ten sposób Amerykanie dokonują uniwersalizacji swojej liberalnej demokracji, podnosząc swój ustrój do rangi archetypu (wiecznego wzorca). To oczywiście zabobon, ale społeczeństwo potrzebuje takich guseł dla lepszego samopoczucia. Nasza szlachta też wierzyła, że „złota wolność” jest najlepszym z ustrojów, a Francuzi w XVII stuleciu byli przekonani, że nie ma nic znakomitszego niż ich burbońska monarchia absolutna. Problem polega na tym, że Amerykanie traktują ten demokratyczny zabobon nie jako własny, lecz jako uniwersalny. Odzywa się tutaj spuścizna (mocno zlaicyzowana) anglosaskich purytanów, którym wydawało się, że za Atlantykiem budują „nowy Syjon”, „nową Jerozolimę” czy „miasto na wzgórzu”.

Póki Syjon budowany jest za oceanem, to nie ma problemu. Gorzej jeśli ten zabobon mutuje się w uniwersalistyczną utopię pandemokracji, którą siłą należy narzucić całemu światu. Politykę amerykańską po 1989 roku można określić wyłącznie jako próbę narzucenia swojej ideologicznej tyranii całemu światu. I jeśli tylko ktoś odmawia zachwytu dla „amerykańskiego sposobu życia”, to wysyła się na niego setki samosterujących Tomahawków, bombowce i piechotę morską. Celem tych ataków były już Serbia, Irak, Libia. Teraz przyszedł czas na Syrię. Są to wszystko niebezpieczne precedensy łamania prawa międzynarodowego i świętej zasady suwerenności państw. Przykłady te nakazują spytać:

kto będzie następny?

Gdy Barack Obama został prezydentem, to – choć światopoglądowo dzieli mnie od niego prawdziwa otchłań – odetchnąłem z dużą ulgą, że kończą się neokońskie szaleństwa. Niestety, nie skończyły się. Laureat pokojowej Nagrody Nobla szykuje się do klasycznie neokońskiej wojny. Mam tylko nadzieje, że Polska pójdzie śladem rozsądnej polityki Niemiec i zachowa neutralność. Gdyby premierem był dziś Jarosław Kaczyński, to nasze myśliwce (obydwa?) latałaby dziś już nad Damaszkiem.

REKLAMA