Kobus: Czy własność może szkodzić?

REKLAMA

Dla pewnej grupy prominentnych czasem myślicieli ideałem życiowym jest Diogenes zwany Psem – człowiek, który zamieszkał w amforze, a samemu królowi Macedonii potrafił przygadać – tak był wolny i niezależny.

Zresztą – podobnych abnegatów nie tylko śródziemnomorska tradycja zna na pęczki, a jednym z najczęściej podnoszonych powodów, dla których to nie Indie, a zwłaszcza nie Chiny (przez tysiące lat przodujące jeśli chodzi o zmyślność różnych wynalazków…) wybuchły rewolucją przemysłową, przesuwając całą ludzkość w górę skali Kardaszewa – jest to, że myśl tamtejsza rzekomo piętnuje przywiązanie do materialnej własności, wyżej stawiając „rozwój duchowy” (cokolwiek by to miało znaczyć). Uważam takie stanowisko za przesadzone. Tak przez Webera podnoszona „moralność protestancka” jest zjawiskiem stosunkowo późnym, zasadniczo rzecz biorąc – XIX-wiecznym (zawsze mnie śmieszy pruderia brytyjskich „klas wyższych” w epoce wiktoriańskiej – w zestawieniu z powszechnie przecież znanym faktem, że „nogi jej wyrastają” z rozpusty Henryka VIII… Jeszcze w latach 50. XX wieku np. generała Andersa spotkał afront zakazu pojawiania się na Dworze św. Jakuba, gdzie wcześniej go zapraszano – bo rozwiódł się z żoną… Czyż to nie paradne? Do Watykanu jakoś „wilczego biletu” nie dostał…).

REKLAMA

Nie wiadomo, co tu jest przyczyną, a co skutkiem. W konsekwencji piękna, bo prosta teoria, dlaczego to właśnie Zachód, a nie Wschód – leci na śmietnik…

Wstręt do własności

Dziś jednak nie o genezie kapitalizmu (choć kiedyś o tym napiszę), tylko o wstręcie do własności. Wstręt ów motywowany jest zasadniczo umiłowaniem wolności. Diogenes był wolny, bo nie miał nic, co mógłby utracić – poza samym sobą naturalnie, ale o swoje ciało nie dbał, więc i jego utraty się nie bał. To ma być właśnie ideał „człowieka w pełni wolnego”. Budda tę samą myśl rozwija głębiej, wskazując na konieczność „wyzwolenia się” od wszystkich namiętności i przywiązań. Co, tak na marginesie, jest bardzo ważną dla nas wskazówką: własność – zdaniem nawet tych myślicieli, którzy ją potępiają – zdolna jest wzbudzać w człowieku namiętności i przywiązanie. Tak przemożne, że lepiej – zdaniem owych wrogów własności – całkiem usunąć owych namiętności i przywiązań przedmiot, wcale własności nie posiadając – bo nic innego wolności od owych uczuć nie zagwarantuje. Jest to dość radykalny wniosek, stojący w jednym rzędzie z radami „A jeźliby ręka twa gorszyła cię, odetnij ją (…). A jeźli cię noga twoja gorszy, utnij ją…” (Ewangelia wg św. Marka, roz. 9, wers 42-44).

Jaka to właściwie jest namiętność i jakie przywiązanie? Zdaniem wrogów własności, owa namiętność to chciwość – żądza posiadania coraz to więcej. A owo przywiązanie to „uprzedmiotowienie” – traktowanie innych ludzi nie jako cele, lecz jako środki (to wedle Kanta z kolei…) do zachowania lub pomnożenia własności. Opanowany taką namiętnością i takim przywiązaniem człowiek staje się niewolnikiem i wszystkich dookoła w niewolników zamienia. Coś jest na rzeczy – nie twierdzę wcale, że nie! Niewątpliwie człowiek, który coś ma, postępować zwykł (winien?) rozważniej niż taki, który nic nie posiada. A to z rozsądnej troski, że mógłby narazić się na odebranie swojej własności – czy to przez władzę, czy to przez jakichś innych zbójców (czasami trudno, zaiste, odróżnić jednych od drugich…).

Chciwcy

Tak z ręką na sercu jednak: wielu Państwo spotkali chciwców, opanowanych nieopanowaną żądzą posiadania i  patologicznym skąpstwem – poza kartami powieści Karola Dickensa? To wcale nie jest tak powszechna przypadłość, jakby to (niektórzy) moraliści widzieli: gros posiadaczy, jeśli popada w niewolę, to nie dlatego, że nie są w stanie opanować swojej żądzy gromadzenia coraz to nowych bogactw i gadżetów – tylko dlatego, że zwyczajnie mają obciążoną hipotekę i zbyt wysokie raty do spłacania. Choroba ta, tak charakterystyczna dla społeczeństw współczesnych, była znana już w czasach Diogenesa zwanego Psem. Rada zresztą, której klasyczni Grecy zwykli w takich sytuacjach zażywać, była nader prosta: gdy posiadacze ziemscy i zwykli chłopi żadną miarą nie byli w stanie spłacać swoich zobowiązań, robili rewolucję i następowało tzw. strząśnięcie długów (termin dość dosłowny, bo usuwano fizycznie kamienie ustawione na działkach ziemi, a symbolizujące ich dłużne obciążenie). Dopiero kiedy świat śródziemnomorski się zglobalizował i miejsce rywalizujących ze sobą państewek zajęło globalne (bo obejmujące całą ekumenę – cały „świat” nadający się do cywilizowanego życia, poza którym pozostawała tylko dzicz) Imperium Romanum, praktyki tego rodzaju – o ile nie dotyczyły samego imperatora – odeszły w zapomnienie. Od tej pory niewypłacalność skutkowała utratą własności na rzecz wierzyciela – włącznie z własnością samego siebie, bo jeśli nie starczało majątku dłużnika, oddawano w niewolę jego samego wraz z rodziną.

Trochę powyżej przesadziłem, rzecz jasna, ale to w celach edukacyjnych. Pozwala to w innym świetle ujrzeć tak wychwalaną przez durniów pokroju Wałęsy, o „młodych, wykształconych z wielkich miast” nie wspominając, globalizację, rozumianą jako tworzenie ponadnarodowych instytucji i organizmów gospodarczych. Wielbiciele tego zjawiska pytani o jego powody bredzą coś od rzeczy o „komplikowaniu się gospodarki” i „współzależności”, jakby to były rzeczy nowe, a nie znane i praktykowane od paleolitu – a w istocie żadnego logicznego powodu, dla którego organizm wielki, zbiurokratyzowany i skorumpowany miałby być wydajniejszy i łatwiejszy w zarządzaniu od mniejszego – choćby i tak samo zbiurokratyzowanego i skorumpowanego – podać nie potrafią.

Tymczasem przecież Jewrosojuz otwartym tekstem przyznaje się do tego, że kolejne rozszerzenia jego członkostwa i powiązań z innymi podobnymi strukturami temu przede wszystkim służą, aby uniemożliwić ucieczkę kapitału z przeregulowanych i przeciążonych nadmiarem tak długów, jak i podatków gospodarek Niemiec i Francji. Powstał nawet termin „dumping socjalny” – na oznaczenie takiej praktyki, gdzie jakiś kraj śmie przyciągać inwestycje (i eksportować potem towary) skrzętniejszą gospodarką, generującą mniejsze obciążenia dla przedsiębiorców…

Tyrania socjalna

Przy okazji pokazuje się dowodnie, że nie jest prawdą twierdzenie, jakoby posiadanie własności odbierało ochotę na bunt przeciw istniejącemu status quo. Niczego nie posiadający lumpenproletariat nie zbuntuje się przeciw „tyranii socjalnej” współczesnego gosudarstwa. Dlaczego miałby to robić? W jakiejś części przecież korzysta z jego systemowego przekupstwa, pobierając (za nic…) jakieś tam zasiłki czy stypendia. Jeśli ktokolwiek miałby ewentualnie powody, aby się buntować – to zadłużeni po uszy (zadłużeni, nie ukrywajmy tego, nie tylko z powodu własnej lekkomyślności, ale też, a nawet głównie, z powodu konkurencji rządu – najpierw pompującego w rynek tony nic nie wartych „zapisów elektronicznych na kontach bankowych”, a potem skutecznie podnoszącego cenę kredytu, gdy braknie tych „zapisów” na koncie budżetowym…) posiadacze „apartamentów” na Tarchominie. Być może zresztą tak zrobią, gdy będą im groziły masowe eksmisje… Nic nie posiadający lumpenproletariat też jest zniewolony. Nie własnością jednak, tylko przyssaniem do państwowego cycka, a więc przekupstwem. W ostatecznym rachunku zaś ów lumpenproletariat niewoli jego lenistwo. Pracy bowiem, dzięki której mógłby w inny sposób zdobywać środki do życia, pewnie by nie brakowało. Jednak żebranie łaski gosudarstwa jest o tyle łatwiejsze i tyle mniej wymaga wysiłku…

To jest właśnie powód, dla którego nie traktuję poważnie ani przeszłego już „buntu przeciw ACTA”, ani też „ruchu oburzonych”. Są to bowiem jedynie formy szantażu ze strony lumpenproletariatu, na to obliczone, aby przypadkiem państwowy cycek nie wysechł. Nie ma tu śladu woli jakiejkolwiek systemowej zmiany. Niczego takiego zresztą być tu po prostu nie może! Więcej nawet: jeśli rzeczywiście miałoby dojść do „buntu dłużników”, nie będzie nic prostszego dla rządu (gdziekolwiek to się wydarzy) jak poszczuć lumpenproletariat przeciw „chciwym posiadaczom”, których bunt grozi właśnie zmniejszeniem strumienia zasiłków i stypendiów! Co przecież też się i w świecie antycznym nieraz zdarzało…

Wracając do naszych baranów, czyli do „wstrętu do własności”. Jak widać, nieprawdą (a przynajmniej „nie całą prawdą”) okazało się zarówno twierdzenie, że własność przemożnie niewoli człowieka (bo ani przemożnie, ani nie tylko własność taką właściwość przejawia), jak i twierdzenie, że ten, kto coś posiada, zaraz z konieczności musi bronić status quo (jeśli bowiem status quo faworyzuje tych, którzy nic nie posiadają?).

Zniewolenie przez posiadanie

Owo „niewolenie przez posiadanie” to mi w ogóle jakimś dziwnym resentymentem śmierdzi. Przeciwieństwem chciwości jest hojność. A sam wiem po sobie, z czasów gdy powodziło mi się naprawdę dobrze, że nic nie sprawia takiej frajdy jak dać komuś coś za free albo więcej niż mu by się należało – ot, tak, bo ma się z czego! Czasem dokonujemy w ten sposób wymiany bogactwa na prestiż (jak w praktyce potlaczu) – ale też, prawdę powiedziawszy, i to nie zawsze, bo na ogół tak obdarowany czy przepłacony wcale od tego wielkiej czołobitności względem swego dobroczyńcy nie przejawia (a bywa – choć to też patologiczny margines – że wręcz obrabia „frajerowi” d***). A jest to i tak przyjemne!

Rzecz cała, proszę Państwa, zdaje się sprowadzać do tego, co uważamy za „wolność”. Budda, jak wiadomo, dlatego zalecał uwolnienie się od namiętności i pragnień, że to miało pozwolić na „wyzwolenie się z kołowrotu wcieleń” i osiągnięcie nirwany (czymkolwiek jest „nirwana” – nie zamierzam się w to wgłębiać…). Kto niczego nie pragnie i żadnych namiętności nie żywi, ten przynajmniej nie cierpi i w tym sensie jest „wolny”. Więcej światła na to zagadnienie rzuca termin, jakiego użył św. Augustyn do tego, aby opisać stan ducha zbawionych w Niebiesiech. Termin ten, który ongiś na ćwiczeniach z historii filozofii pracowicie rozszyfrowałem z greckich znaczków brzmi „apatia”. Oczywiście niekoniecznie w dokładnie takim samym sensie, jaki nadajemy temu słowu potocznie. Generalnie jednak o to właśnie chodzi – ten jest wolny, kto do niczego się nie przywiązuje i żadnych nie odczuwa z tego powodu ograniczeń.

Dla porządku warto zaznaczyć, że nie każda własność w takim samym stopniu przywiązuje człowieka do miejsca czy przedmiotu. Rozumiał to dobrze Juliusz Słowacki, który – jak wiadomo – nie tylko „wielkim poetą był”, ale też inwestorem giełdowym, gdy pisał: „Co zaś do kupna i przykupywania ziemi, najmocniej się temu oponuję w duchu. Ziemi każdy człowiek potrzebuje mieć kawałek taki, który by go w ostatecznym złym razie z pracy rąk własnych mógł wyżywić, (literalnie mówię) tylko wyżywić. Szczęście zaś człowieka, zbliżające się najbliżej do szczęścia duchowego i rajskiego, jest w wolności jego i w wolności połączonej z potęgą. A ta wolność jest w skrzydłach, a skrzydłami, które nas nad ziemią utrzymują, są kapitały (…)”. Posiadanie majątku ziemskiego bowiem ma czynić z człowieka egoistę, człowieka myślącego tylko o sobie, a wcale przez to nie pożytecznego narodowi i nie bezpiecznego przed zakusami władzy, podczas gdy spekulant, taki jak sam Słowacki, „który mam kilka tysięcy franków, lecz tak ruchomych, że je w każdym dniu mogę na jaki bądź czyn użyć i przed wszelką mocą i przemocą zasłonić się nimi” („Korespondencja Juliusza Słowackiego”, oprac. E. Sawrymowicz, tom 1-2, Wrocław 1962, str. 245), zmuszony jest przez samą naturę swojej własności wchodzić w najściślejsze z bliźnimi stosunki.

W swojej „pochwale kapitału giełdowego” posunął się wręcz do propagowania „waluty fiducjarnej”, pisząc: „Papierowa moneta czyli papiery krajowe – uczą lud, nawet prosty – tej myśli, że bogactwo każdego indywiduum zmniejsza się lub rośnie wraz z pomyślnością narodu. (Polacy o tym na sejmach nie wiedzieli), owszem każdy szlachcic myślał, że przy zubożeniu całego narodu on przy swojej wsi zostawszy, skoro się utraty uchroni – stanie się możniejszym” (J. Słowacki, „Dzieła wszystkie”, pod red. J. Krzyżanowskiego, tom 11, str. 204; Oba cytaty za: Ewa Nawrocka, „Buchalteria i duchowość (Słowacki i pieniądze)”).

No cóż, mam na ten temat dokładnie przeciwne zdanie. Własność ziemska, taka jak moja, tym się przede wszystkim przejawia w życiu człowieka, że zmusza go do wytężonej pracy nad pielęgnacją i doskonaleniem „swojego miejsca pod słońcem”. „Kapitał nie ma ojczyzny” – własność ziemska jest wręcz ojczyzny synonimem (jako „ojcowizna”). Nie powiem, czasem patrzę z zazdrością na „królów życia” spod sklepu – póki jednak sił starcza, nie mam zamiaru uchylać się od moich obowiązków względem ziemi (tak jest! – właściciel bowiem ma wobec swojej własności obowiązki – i są to obowiązki natury moralnej…), którą sam wybrałem i własnymi rękoma uczyniłem zdatną do życia i wydającą plony (jakiekolwiek by te plony były). Co powiedziawszy, ruszam do pracy…

REKLAMA