Tomasz Lis i antysemityzm

REKLAMA

Ajajajajajajaj! Widać coraz wyraźniej, że prędzej czy później każdego to spotka. I jak zwykle, wszystko przewidział jeszcze przed wojną Konstanty Ildefons Gałczyński – bo jakże inaczej rozumieć te nieśmiertelne strofy:

„Nie pomogły zastrzyki, recenzje i pomniki, i kwaśne mleko (…). Wszyscy stanęli kołem z czołem bardzo wesołem, bracia, kuzyni i szacowne to grono orzekło unisono: dobrze tak świni!”

REKLAMA

– jeśli nie jako profetyczną wizję oskarżenia pana redaktora Tomasza Lisa o antysemityzm? W kierowanym przez pana redaktora „Newsweeku” jakaś Schwein podała informację, że teść forsowanego przez Prawo i Sprawiedliwość kandydata na prezydenta, pana Andrzeja Dudy, jest Żydem, a pani kandydatowa – Żydówką. Zawrzał na takie dictum oburzeniem nie tylko pan prezes Jarosław Kaczyński, ale również pan red. Tomasz Terlikowski. Najwyraźniej obydwaj muszą uważać, że bycie Żydem jest czymś nieprzyzwoitym – podobnie jak, dajmy na to, bycie syfilitykiem. Inaczej niż wydawca „Newsweeka”, niemiecki koncern Axel Springer. Wydawca „murem” stanął za panem redaktorem Lisem, uznając oskarżanie go o antysemityzm za „absurdalne”. I słuszna jego racja, bo to, czy oskarżenie jest absurdalne, czy karygodne, zależy od tego, kto o czyimś żydowskim pochodzeniu informuje i z jakich pozycji.

Raz na zawsze wyjaśnił to Herman Göring, oznajmiając: „o tym, kto jest Żydem – ja decyduję”. Na podobnie nieubłaganym stanowisku stanęło w 1968 roku ścisłe kierownictwo PZPR, co w krótkich żołnierskich słowach wyjaśnił Antoniemu Zambrowskiemu współtowarzysz w więziennej celi: „nie ten Żyd, co Żyd, tylko ten, kogo partia wskaże!”.

Odnosi się to również do antysemitów. Nauka nie poszła w las, bo oto pan prof. Jacek Leociak z Instytutu Badań Literackich PAN i Centrum Badań nad Zagładą Żydów „oburza się”, że ktoś ośmielił się zarzucić „Newsweekowi” antysemityzm. „Jeśli »Newsweek« pisze, że prof. Kornhauser jest z pochodzenia Żydem, nie ma w tym grama antysemityzmu” – wywodzi pan prof. Jacek Leociak. „Jeśli napisze to pan Karnowski albo pan Stanisław Michalkiewicz, to jest to już ewidentnie antysemickie”.

Warto tedy przypomnieć, że Polska Akademia Nauk powstała w 1951 roku gwoli roztoczenia nad nauką politycznego oraz policyjnego nadzoru – i od tamtej pory nic się nie zmieniło – oczywiście z wyjątkiem bajek, jakie opowiadają zatrudnieni w PAN utytułowani politrucy. Gdyby pan prof. Leociak pracował w IBL PAN w roku 1968, to przypuszczam, że ćwierkałby zgodnie z mądrościami ówczesnego etapu. Teraz jednak to co innego – więc i on ćwierka, jak się należy.

Ludowe przysłowie powiada: „ksiądz w kościele robi, to z kościoła żyje”. Podobnie można powiedzieć, że pan prof. Leociak żyje z holokaustu, które to słowo pisze zresztą dużą literą. Przyczyny takiej rewerencji wyjaśnił już dawno Wojciech Dzieduszycki, opowiadając o pewnym kupcu, który dorobił się na handlu wołami i od tamtej pory słowo „wół” zawsze pisał dużą literą. Odnotowuję tedy z satysfakcją utrzymującą się ciągłość w nauce polskiej, a właściwie europejskiej, bo dzięki panu prof. Jackowi Leociakowi możemy utwierdzać się w przekonaniu, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty. Jednocześnie w czynie społecznym i z ostrożności procesowej – bo nigdy nie wiadomo, jaki rozkaz dostaną niezawisłe sądy – chciałbym przypomnieć uniwersalną formułę, która może przydać się również panu red. Lisowi: że jeśli nawet został antysemitą, to stało się to „bez jego wiedzy i zgody”. Skoro z tej formuły korzystają konfidenci, to dlaczegóż nie mogliby antysemici? „I panowie chorują – czemuż lwy nie mogą?”

Na koniec nie mogę oprzeć się spostrzeżeniu, że najważniejszą przyczyną klangoru, jaki rozległ się po publikacji „Newsweeka”, nie jest żaden „antysemityzm”, tylko ryzyko ujawnienia ważnej tajemnicy państwowej. Na jej trop znowu naprowadza nas literatura, a konkretnie – „Towarzysz Szmaciak” Janusza Szpotańskiego. Czytamy tam o niejakim sekretarzu Wardędze, komuniście starej daty, co to „jeszcze samego znał Stalina”. Ten Wardęga bardzo krytykował Gnoma, to jest Władysława Gomułkę, między innymi za to, „że chłopom daje on nawozy, zamiast powsadzać ich do kozy, przez co nasz główny cel – kołchozy – w odległą przyszłość się oddala”. Krytyka krytyką, ale „w przedziwnej analogii z Gnomem Wardęga miał Żydówkę żonę”.

To dokładnie tak samo jak w przypadku pana Andrzeja Dudy i pana prezydenta Komorowskiego. Czyż w tej sytuacji możemy zapomnieć o spiżowej wskazówce klasyka demokracji Józefa Stalina, że w demokracji, zwłaszcza takiej młodej jak nasza, jeszcze ważniejsze od tego, kto liczy głosy, jest to, kto przygotowuje alternatywę polityczną dla wyborców? A wiadomo, po czym poznać, czy alternatywa została przygotowana prawidłowo. Po tym, że bez względu na to, kto wybory wygra – będą one wygrane. Publikacja „Newsweeka” mogła zwrócić uwagę opinii publicznej na ten trop i myślę, że stąd te nerwy…

REKLAMA