Nędza i nędznicy

REKLAMA

W 1993 roku podczas kampanii wyborczej, która zakończyła się katastrofą Kongresu Liberalno-Demokratycznego (potocznie nazywanego „kongresik”), Donald Tusk głosił w reklamowym spocie, że „my jesteśmy zarówno przeciw czerwonej, jak i czarnej cenzurze”. Janusz Lewndowski, jego kolega partyjny, zalecał „pałowanie świadomości” społeczeństwa. Wszytko to po to, aby zmieniać obyczajowość ludzi, efektywnie modernizować kraj i promować nową klasę średnią – ludzi żądnych sukcesu, koryfeuszy reform, polską wersję yuppieszonów. Dzisiaj wielu młodych ludzi zaufało politykom z dawnego KLD i UD (UW). Ci dynamiczni i mobilni, którzy wyjechali, mają wkrótce powrócić do kraju. Bo tu będzie tak dobrze, jak w Irlandii. Bogactwo czeka u bram, trzeba się tylko pozbyć dinozaurów z PiS. Teraz nadchodzi czas owocnej pracy, a potem wzmożonej konsumpcji – nagrody za nią.

A ja zapytam przekornie: czy ludzie skromni i niezamożni są z natury głupi? Czy są źli i brzydcy? Czy stanowią masę odpadową kapitalizmu, wiórki powstające przy pracy liberalnej tokarni? Tak przynajmniej sądzi wielu ludzi uważających się za liberałów. W dobrze funkcjonującej liberalnej demokracji na górze społecznej drabiny zamożności są ponoć jednostki najlepsze, na dole – najgorsze. W Polsce ci najlepsi także będą albo już są zamożni, potrafili bowiem odnaleźć się w nowym systemie („wolnorynkowym”, jak go na wyrost nazywają jego twórcy – na czele z najbardziej z przemian po 1989 roku zadowolonym człowiekiem w Polsce – Waldemarem Kuczyńskim), bo są inteligentni, dynamiczni, ale i wrażliwi. Są ciekawi świata, chcą żyć pełnią życia. Człowiek skromny to tak naprawdę zakompleksiony dureń, który zamiast interesować się paryską modą i walczyć o prawa orangutanów, albo strajkuje, albo wegetuje w jakiejś Mławie, gdzie urządza pogromy Cyganom. Polskie piekło – tak mówią „liberałowie”.

REKLAMA

Po 1989 roku postępowe media oraz snobistyczne salony zdominowała pogarda wobec przeciętnego, niezamożnego obywatela. Wielu postkomunistom i części byłej opozycji woda sodowa uderzyła do głowy. „Nam się udało, a ta ciemnota ciągle jest niezadowolona”. Tej postawie towarzyszyła szkodliwa polityka gospodarcza – błędnie i przewrotnie nazywana liberalną. W istocie była to mieszanina beztroski, socjalizmu i korupcji utrzymująca społeczeństwo w biedzie. Ale niby-liberałowie mieli powody do dumy. Na tle większości udało im się upozować na ludzi sukcesu.

Wszystko, co było niezgodne z linią ekip Mazowieckiego, Bieleckiego, Suchockiej czy Belki, było surowo piętnowane. Nie przeczę, że niejednokrotnie prawica postulowała rozwiązania jeszcze gorsze (jak choćby propozycje „ożywiania gospodarki” przez rozluźnianie dyscypliny budżetowej i zwiększanie podaży pieniądza). Faktem niemniej jest, że propaganda sukcesu uprawiana przez polityczne i intelektualne elity kneblowała krytyków lub ignorowała głosy prawdziwie liberalne – jak te z kręgów Centrum im. Adama Smitha. Nagradzany był serwilizm i lizusostwo, premiowane w ramach plemiennych rytuałów (np. rozdawnictwo nagród typu „Nike”). Wzorem „młodego kapitalisty” stał się polityk KLD, a potem UW i PO, Paweł Piskorski. Dynamiczny, kreatywny, twórczy? A figę! Trywialny gracz giełdowy, a nie przedsiębiorca stwarzający miejsca pracy.

Od wieku XVIII socjalistom sen spędzała z oczu robotnicza bieda – tak mówili. Ale nawet to mówienie się skończyło, gdy robotnicy w krajach prawdziwe kapitalistycznych zaczęli przyjeżdżać do fabryk własnymi samochodami – w Ameryce od czasów upowszechnienia się forda T, w Europie zachodniej w latach 60. ubiegłego wieku. Wtedy to właśnie lewaccy terroryści zaczęli szukać duchowego wsparcia nie u robotników, ale u wykształciuchów zwanych intelektualistami. Nie kto inny, jak pisarz, filozof i komunista Sartre mawiał, że woli żyć w dyktaturze Stalina niż w dyktaturze de Gaulle`a.

Postępowi intelektualiści i dziś mają się świetnie. Ci polscy odrabiają zaległości z czasów PRL. Wtedy musieli udawać dobrych wujów świata pracy. Teraz bez krępacji naśladują zachodnich kolegów. Robotników wymienili na lesbijki. Zamiast biedą, martwią się „faszyzmem”. Zamiast liberalizować gospodarkę, od 1989 roku ich polityczni „liberalni” eksponenci podnoszą podatki. Za nasze pieniądze i z pomocą politycznych przyjaciół chcą organizować w szkołach akcje typu „załóż jemu, załóż sobie”.

W Polsce 95 proc. podatków od osób fizycznych od lat pochodzi od ludzi najbiedniejszych i skromnych (dwie pierwsze grupy płatników). To oni są najdokuczliwiej prześladowani przez fiskalizm, choć rzadko zdają sobie z tego sprawę – całkowicie zdezorientowani, bezradni. W ideologicznie poprawnej popkulturze robotnicy to mali złodziejaszkowie i pijaczkowie, siedlisko dewocji – tak jak chłopi (czy pamiętają Państwo Kabaret Olgi Lipińskiej, agitatorstwem ustępujący chyba tylko „Szkłu Kontaktowemu”?). Tymi grupami ani postępowe elity, ani „liberalni” politycy się nie przejmują. Robotników zastąpią wkrótce roboty, a chłopi wymrą samoistnie. Świat zasiedlą groteskowo chude modelki i antyfaszyści. Ci jeszcze powalczą ze sto lub dwieście lat, antyfaszyzm bowiem to fajna robota. Tu pełną synergię osiągają profesorki od kulturowych transgresji i czytelniczki „Bravo Girl”.

Jestem zwolennikiem racjonalnej polityki gospodarczej, a równocześnie za podłość uważam pogardliwy stosunek pseudoliberalnych elit do ludzi skromnych ekonomicznie i obyczajowo. Te dwie formy skromności często idą w parze, ale w żadnym razie nie świadczą zawsze o ułomności charakteru. Przeciwnie. W wielu przypadkach cechują ludzi silnych, rozważnych, prawych, którzy nie chcą być przebojowi. To wrzaskliwy „kapitalizm”, który wartościuje ludzi w zależności od stopnia zamożności lub zajmowanego stanowiska, jest propozycją nędzną.

Ale nie całe zło świata da się wytłumaczyć działalnością „ich”. Każdy z nas musi być świadom własnych wyborów. Nie brakuje w Polsce leniów, złodziei i hochsztaplerów. Nie brakuje zaciekłych socjalistów wśród tzw. prawicy (odchodzący rząd mógłby wiele na ten temat powiedzieć). Nie brakuje takich, którzy chcą żyć cudzym kosztem. To ci najchętniej podchwytują hasło „sprawiedliwości społecznej”. A tymczasem żadna „sprawiedliwość społeczna” nie jest nam potrzebna. To wymysł socjalistów, którzy na jej konto podwyższają podatki po to, by je później zmarnotrawić lub rozkraść. Biedacy na tym nie skorzystają, tak jak skorzystać mogą na rozwoju – zwłaszcza małej i średniej – przedsiębiorczości. Wolny rynek musi istnieć, ale w otulinie – owszem! – konserwatywnych wartości, wpajanych w rodzinie, szkole i kościele. Tylko w ten sposób można dojść do prawdziwej międzyludzkiej solidarności. Chciałbym, żeby nowy rząd Donalda Tuska potrafił zreformować sferę gospodarczą na modłę liberalną. Chciałbym także, aby nie zapominał, że Jasną Górę odwiedza corocznie 4,5 miliona osób. Jeżeli rząd Tuska zamierza być rządem prawdziwie liberalno-konserwatywnym, życzę mu sukcesu z całego serca. Wtedy potknięcia z przeszłości polityków obozu rządowego pójdą w niepamięć.

(źródło)

REKLAMA