Malutcy Europejczycy

REKLAMA

Mamy już „prezydenta” i „ministra spraw zagranicznych” Unii Europejskiej. Prawdę mówiąc, odetchnąłem z ulgą. Racja stanu poszczególnych państw zwyciężyła nad kiełkującą racją stanu UE. Jeśli weźmie się pod uwagę całe propagandowe zadęcie, które towarzyszyło podpisywaniu i ratyfikacji Konstytucji dla Europy, a potem jej lekko zmodyfikowanej wersji w postaci traktatu lizbońskiego, wydawało się, że projekt ten jest więcej niż groźny. Nie mam wątpliwości, że traktat lizboński stanowi fundament prawny, na którym można zbudować państwo europejskie. To, czy będzie to traktat „tylko” pogłębiający budowę „wspólnego socjalistycznego europejskiego domu”, czy też wprost utworzy państwo europejskie, zależy w znacznej stopniu od tego, kto będzie tym biurokratycznym imperium zarządzał – kto będzie dzierżył jego „miecz” prezydencki, a kto jego „miecz” w stosunkach międzynarodowych.

[nice_info]Początkowo wydawało się – taka jest zresztą logika traktatu lizbońskiego – że „prezydentem” UE zostanie Tony Blair. Oznaczałoby to, że na czele superpaństwa staje silny polityk, mający bardzo poważne zaplecze w postaci swoich kontaktów międzynarodowych i siły wspierającego go państwa członkowskiego. Zresztą, powiem szczerze, osobiście uważam, że dla wszelkich struktur państwowych najzdrowsza jest taka sytuacja, gdy suweren nominalny pokrywa się z suwerenem faktycznym. Patrząc z tej perspektywy, „prezydentem” Unii Europejskiej oczywiście powinna zostać Angela Merkel, która swoją osobą odtworzyłaby polityczną jedność kontynentu, osiągniętą niegdyś przez Karola Wielkiego, a utraconą wraz z upadkiem Sacrum Imperium Hohenstaufów.[/nice_info]

REKLAMA

Na szczęście myślenie imperialne, którym tak silnie naznaczony jest traktat lizboński, okazało się tylko i wyłącznie teorią (korzystając z okazji, składam w tym miejscu wyrazy ubolewania kol. Tomaszowi Gabisiowi, który musi być tym mocno rozczarowany). Demoliberalna europejska klasa polityczna nakrzyczała się o „wartościach europejskich” i potrzebie „konsolidacji kontynentu”, ale – jak to bywa u demoliberalnych grup, krzyczących, lecz niezdolnych do działania – na mieleniu ozorami się skończyło. I to mimo gigantycznego zaangażowania rozmaitych „autorytetów” w narzuceniu narodom europejskim traktatu lizbońskiego.

[nice_info]Gdy tylko traktat przyjęto, gęganie o „europejskości” się skończyło i zaczęły się klasyczne podchody do podziału nowych, ogólnounijnych stołków. Zasada tych podchodów była prosta i wcale nie różniła się od kalkulacji wyborczych siedmiu elektorów w Sacrum Imperium: każdy z „wielkich” chciałby czy to zostać wybrany osobiście, czy też panować faktycznie za pomocą swojego nominata. Skoro zaś każdy ogłasza swoją chęć objęcia funkcji cesarskiej, to wszyscy pozostali – wysuwając własne kandydatury – blokują się wzajemnie, klinczują, a negocjacje przeciągają się w nieskończoność.[/nice_info]

W efekcie wybór pada na – jak to się ładnie nazywa w polityce – „kandydata kompromisowego”, czyli, mówiąc po ludzku, na polityczne zero. Z tego typu oligarchicznych form wyboru władz zwykle wyłaniają się władze, na czele których stoją oficjele kompletnie pozbawieni siły politycznej. Nazywając po imieniu: figuranci.

Nie sądzę, aby nawet 10% mieszkańców Unii Europejskiej słyszało nazwiska osób wybranych na „prezydenta” i „ministra spraw zagranicznych” UE. Co więcej – nie sądzę, aby paręnaście dni po wyborze więcej niż 10% mieszkańców UE było zdolnych powtórzyć nazwiska (imion nie wymagam) nominatów-figurantów wybranych przez przywódców państw europejskich na te lukratywne (nie mam co do tego wątpliwości) stołki.

[nice_info]Aby Czytelnicy sobie je utrwalili, przypominam, że „prezydentem” został Belg zwący się Herman Van Rompuy, a „ministrem spraw zagranicznych” Brytyjska zwąca się Catherine Ashton. Europejska prasa pisała następnego dnia, że na lukratywne funkcje wybrane zostały osoby o faktycznym nazwisku „nikt”. Rzeczywiście, są to kuriozalne postaci. Van Rompuy to polityk chadecki, który ukończył katolicką szkołę średnią i katolicki Uniwersytet w Lowanium (Leuven). Aby jednak nie była to postać nadto „chadecka”, dodajmy, że jego siostra Christine jest działaczką belgijskiej partii komunistycznej.[/nice_info]

On sam członkuje w paramasońskiej Grupie Bilderberg, często wskazywanej jako kontynuacja tzw. iluminatów; poza tym jest wielbicielem japońskiej poezji haiku. Przez pewien czas był premierem Belgii, ale w 2008 roku musiał podać się do dymisji po aferze prywatyzacyjnej i próbach lobbowania wyroku sądowego w tej sprawie (jak widzimy, udział w aferze to spory atut przy kandydowaniu na stanowiska unijne). Innymi słowy: Van Rompuy to klasyczny lewicujący chadek.

Nie mniej fikuśną postacią jest „minister spraw zagranicznych” Catherine Ashton. Pani ta, mimo arystokratycznego tytułu „baronessy”, należy do brytyjskiej Partii Pracy (prawdziwi baronowie w grobach się przewracają). W latach 70. i 80. działała w pacyfistycznej Kampanii na rzecz Rozbrojenia Nuklearnego. Po przełożeniu tego na język polski: walczyła o jednostronne rozbrojenie państw NATO, które miały skasować swój potencjał atomowy i tym krokiem „zachęcić” Związek Radziecki do podobnego kroku. Oczywiście jest faktem zupełnie przypadkowym – o czym rozpisują się od kilku dni gazety – że ta pacyfistyczna organizacja była finansowana przez KGB. Przez wiele lat była związana z czasopismem o znaczącej nazwie „Marxism Today”.

[nice_info]Trudno nie przyznać, że sylwetki „prezydenta” i „ministra spraw zagranicznych” Unii Europejskiej robią piorunujące wrażenie. W mojej subiektywnej i złośliwej ocenie to jakiś rodzaj politycznego paneuropejskiego „Muppet Show”. Ale w sumie to bardzo dobrze. Gdyby na czele Unii Europejskiej stanęła dwójka poważnych polityków, wspieranych przez silne struktury państwowe, np. Niemiec i Francuz, to projekt unijny byłby naprawdę groźny. Ta dwójka zarobi duże pieniądze, ale oczywiście nie ma żadnego znaczenia politycznego. Mówiąc brutalnie: będzie miała dużo roboty przy parzeniu kawy Angeli Merkel i Nicolasowi Sarkozy’emu.[/nice_info]

REKLAMA