Prawo specjalnie dla „świętych krów”

REKLAMA

Przy okazji tzw. afery hazardowej wyszło na jaw, że pracownicy fi rm państwowych zajmują się pisaniem ustaw dla konkurencyjnych branż. To powinno zwrócić uwagę na fakt, że w Polsce ciągle istnieją święte krowy – państwowe zakłady, dla których tworzone są specjalne przywileje: odmienne prawo, dotacje państwowe, monopole poprzez eliminację konkurencji.

Problem z państwowymi firmami (w formie jednoosobowych spółek skarbu państwa, jako przedsiębiorstw państwowych lub z większościowym bądź mniejszościowym udziałem skarbu państwa) dotyczy kilku kluczowych sektorów gospodarki. Państwo sprzedało już znaczną większość posiadanych firm, pozostawiając sobie albo te przedsiębiorstwa, których nie udało się pozbyć, albo te, których z różnych względów dotychczas nikt nie chciał sprzedawać.

REKLAMA

Gdzie są święte krowy?

Ministerstwo Skarbu Państwa szacuje, że około 20% gospodarki stanowią ciągle firmy państwowe. Istnieją całe sektory, które praktycznie zostały zakonserwowane w państwowej własności, choćby takie jak energetyka (85% rynku należy do fi rm państwowych), transport (65%), przemysł wydobywczy i hutniczy (52%). Firmy na tym rynku mogą istnieć albo dzięki całkowitej monopolizacji i braku jakiejkolwiek konkurencji (KGHM i Poczta Polska), albo dzięki oligopolowi (kilka fi rm dzielących między siebie rynek, np. regionalnie) i zamknięciu na powstanie konkurencji poprzez bardzo wysokie obostrzenia i ograniczenie możliwości wejścia na rynek (energetyka), albo dzięki dotacjom, które również uniemożliwiają działanie konkurencyjnych fi rm prywatnych, nie mogących liczyć na strumień państwowej gotówki (LOT, PKP czy część górnictwa). Nie ma jednak co się oszukiwać, że firmy z udziałem państwa to tylko ogromne molochy monopolizujące rynek i zastraszające posłów na Wiejskiej przy pomocy swoich pracowników. To również setki małych zakładów zatrudniających od kilkudziesięciu do kilkuset pracowników, konkurujących na zupełnie otwartych rynkach. Ich wielkość sprawia, że raczej nie mogą liczyć na zainteresowanie polityków i przyznanie im specjalnych przywilejów. Liczba pracowników jest natomiast zbyt mała, by sterroryzować Warszawę i wywalczyć (dosłownie) sobie to, co mają inne zakłady państwowe.

Tego typu przedsiębiorstwa działają lokalnie, konserwując zastane w komunie status quo. Niedoinwestowane, świadczące odbiegające od standardów rynkowych usługi i produkty, istniejące tylko dzięki niskim pensjom (często są jedynymi pracodawcami w regionie) i marce zdobytej w poprzednim systemie, kiedy były jedyną bądź jedną z nielicznych firm działających w branży. Nie można również zapominać o firmach komunalnych. Ministerstwo Skarbu nie zalicza ich w poczet firm z udziałem skarbu państwa, ale są to ciągle firmy państwowe, z tą różnicą, że ich właścicielem są samorządy miejskie lub gminne. Praktycznie w każdej gminie, powiecie, województwie lub większym mieście istnieją spółki komunalne zajmujące się świadczeniem usług, na które władza przydziela monopol (wywóz śmieci, ciepłownictwo, transport miejski, oczyszczanie ulic itp.). Prawda jest niestety taka, że ciągle jesteśmy obsługiwani lub otaczani przez państwowe firmy – chcąc wysłać list czy przejechać autobusem miejskim na dworzec, z którego pojedziemy państwową koleją. Praktycznie wszystkie comiesięczne rachunki wystawiane są przez firmy państwowe (za gaz, za prąd, za ogrzewanie, za wywóz śmieci). Jest wysoce prawdopodobne, że konto również mamy w państwowym banku (PKO BP). Jeżeli palimy indywidualnie węglem w piecu, to trzeba wiedzieć, że on też pochodzi z państwowej kopalni.

Wielu z Czytelników obecny numer „Najwyższego CZASU!” kupiło w ciągle państwowym kiosku Ruchu. Pomimo iż rzekomo socjalizm skończył się w Polsce 20 lat temu, ciągle możemy obserwować, jak państwo aktywnie bierze udział w życiu gospodarczym, zamiast stać z boku na straży wolnego rynku.

Państwowe znaczy droższe lub gorsze

Usługi świadczone przez państwowe firmy rzadko kiedy znajdywałyby nabywców na wolnym i konkurencyjnym rynku. Być może są od tej reguły jakieś wyjątki, ale generalnie państwowe firmy albo świadczą jakości usługi, albo pobierają wyższą osiągnęłyby w warunkach rynkowych) cenę. To powoduje, że takie firmy mogą się na powierzchni tylko dzięki państwowym dotacjom lub przyznanym monopolom. A zgodnie z teorią monopolu, jedynym ograniczeniem ceny na takie produkty jest chęć zapłacenia przez klienta. Klient rozważa jedynie, czy kupić dany towar, czy nie. Jeżeli się już na niego zdecyduje, nie ma możliwości wyboru, gdzie go kupić, w związku z czym musi zapłacić wymaganą cenę. Jeżeli miasto narzuca wybór przewoźnika śmieci, to jako mieszkańcy możemy zapłacić za ten wywóz tyle, ile sobie dana firma (najczęściej państwowa) zażyczy, lub pozbyć się śmieci we własnym zakresie (co – jak pokazują wizyty w podmiejskich lasach – jest częstym wyborem znacznej części społeczeństwa).

W przypadku rachunków za gaz pozostaje albo zapłacić rachunek z ceną, jaką wymyśliło państwo (cena gazu jest regulowana), albo nie korzystać z kuchenki gazowej i przerzucić się na kuchenkę elektryczną… gdzie cena energii jest również ustalana przez państwo. Takie postawienie sprawy powoduje, że firmy państwowe nie czują żadnej presji ze strony konkurentów w kierunku polepszenia jakości swoich usług lub obniżania cen. Bo z jednej strony zawsze mogą liczyć na to, że ich właściciel (państwo) ograbi pod przymusem podatników z pieniędzy, by dopłacić do nieefektywnej firmy, lub że konsumenci nie będą mieli innego wyboru.

Poza tym zawsze firmy działają najefektywniej, gdy istnieje groźba, że ktoś zrobi to samo lepiej lub taniej, zabierając im klientów i pieniądze. Gdy takiej groźby nie ma, firmy oferują, co chcą i po ile chcą. A jeśli nawet taka groźba występuje, to państwowa firma na każdym etapie może liczyć właśnie na dotację.

Ile to kosztuje?

Ministerstwo Skarbu szacuje, że 20% (pod względem wielkości przychodów) gospodarki znajduje się pod kontrolą sektora publicznego, czyli że jest to co najmniej 250 miliardów złotych. Trudno oszacować, jak duża kwota z tej puli mogłaby zostać w kieszeni podatników i konsumentów. Różne badania (np. przeprowadzone w USA w latach 70. przez Davida Burta) wskazują, że wprowadzenie wolnej konkurencji na rynkach monopolistycznych powoduje, w zależności od prowadzonej działalności, obniżkę cen od 10 do nawet 40% (średnio 17,5%). Jeśli zatem przyjmiemy, że w różnej formie firmy państwowe albo otrzymują rentę monopolistyczną (różnica pomiędzy ceną na rynku konkurencyjnym a monopolistycznym), albo dotacje państwowe od podatników, to zakładając oszczędność zaledwie 17,5% z 250 miliardów złotych, otrzymujemy sumę 43 miliardów złotych.

Tyle w Polsce można zaoszczędzić (w najgorszym wypadku), gdyby państwo zajęło się tym, czym powinno, czyli staniem na straży prawa (również dla konkurencji i wolnego wyboru). W przeliczeniu na podatnika (16 milionów ludzi w Polsce) daje to sumę 2687 zł rocznie. O tyle bylibyśmy (średnio) bogatsi, każdy z osobna, gdyby w Polsce panowała konkurencja bez państwa jako gracza gospodarczego (ale chroniącego swoim prawem konkurencję). Suma ta jest z pewnością wyższa, gdyż nie uwzględnia licznych dotacji. Np. w Olsztynie dotacja do miejskiego przewoźnika wynosi w przeliczeniu na podatnika ok. 200 zł rocznie. Miejska spółka nie potrafi zapewnić takiej usługi, za którą mieszkańcy zapłaciliby odpowiednio dużo, by pokryć koszty działania spółki. Prowadzi to do takiego absurdu, że przejechanie trzech przystanków w mieście jest droższe (2,40 zł) niż przejechanie prywatnym przewoźnikiem konkurującym na rynku podmiejską trasą do oddalonej o 15 kilometrów miejscowości (2 zł). W całej Polsce jest podobnie, a tego minister skarbu już w żaden sposób nie liczy.

Oprócz wymiernych kosztów finansowych państwowe firmy (szczególnie o monopolistycznej pozycji), gdyby zostały poddane konkurencji, musiałyby oprócz ceny wreszcie zacząć konkurować jakością, bo ta niewątpliwie szwankuje. Wystarczy przejechać się koleją lub spróbować odszukać na poczcie jakąś przesyłkę, by stwierdzić, że standardy świadczonych usług od upadku komuny praktycznie się nie zmieniły, a w przypadku kolei chyba nawet pogorszyły. To, co odróżnia te państwowe firmy od prywatnych, to fakt, że traktują klienta jak intruza. Pracownicy doskonale zdają sobie sprawę (szczególnie na kolei), że ich firmy istnieją tylko dzięki państwowym dotacjom, w związku z czym trzeba dbać nie o to, żeby klient powrócił, tylko żeby w odpowiednim czasie (przygotowywanie ustawy budżetowej) zagrozić strajkiem lub takowy przeprowadzić.

Pracownicy państwowych firm często działają na własną szkodę. Nie wiedzą, że gdyby istniała konkurencja, mieliby również możliwość wyboru pracodawcy. Dzisiaj osoba chcąca kierować pociągiem skazana jest praktycznie (z bardzo drobnymi wyjątkami) na pracę dla państwowej firmy. Pojawienie się konkurencji z jednej strony spowodowałoby walkę o klienta, a z drugiej – o dobrego pracownika. Miernoty o tym doskonale wiedzą, dlatego też zrzeszają się w związki zawodowe, by chronić zastane status quo i uniemożliwić pojawienie się konkurentów. O tym, jak ciężka jest właśnie praca na państwowym, pokazuje liczba związków zawodowych, które nagminnie powstają w zakładach państwowych, szerokim łukiem omijając firmy prywatne (dlatego że właściciele firm prywatnych są dużo lepszymi pracodawcami i nie ma potrzeby powstawania związków zawodowych). Żądają one jak największych praw dla siebie i jak najwyższych pensji (uniezależnionych od efektów pracy). Jak zauważył noblista z ekonomii w 1974 roku, przedstawiciel szkoły austriackiej, Fryderyk August von Hayek: „Współczesny rozwój monopoli jest w dużej mierze zamierzonym rezultatem współpracy pomiędzy zorganizowanym kapitałem i zorganizowaną pracą [czyli związkami zawodowymi – przyp. M.Ł.], gdzie uprzywilejowane grupy pracowników mają udział w zyskach monopoli kosztem społeczeństwa, zwłaszcza zaś najuboższych, zatrudnionych bądź to w gorzej zorganizowanych dziedzinach przemysłu, bądź bezrobotnych.”

Także związki zawodowe należy współcześnie postrzegać jako mimowolnych sprzymierzeńców kapitalistów państwowych, dążących za wszelką cenę do uzyskania monopolu dzięki państwu. Politycy dają się na to nabrać – nie ma nic pewniejszego niż przekupienie dobrze zorganizowanej grupy wyborców. Dopóki związki zawodowe będą silniejsze od różnego typu stowarzyszeń podatników lub konsumentów, dopóty będą bardziej słuchane.

To, co może zrobić państwo, to jak najszybciej sprywatyzować swoje firmy, ale nie w taki sposób, jak to dotychczas się odbywało. Dobrze, że obecny rząd wreszcie zaczął stosować metodę aukcji w sprzedaży państwowych firm, ale warto wiedzieć,że dotyczy ona tylko małych i średnich przedsiębiorstw. Nie ma co liczyć, że państwowe sreberka będą w ten sposób sprzedawane. Ale podstawowy błąd, jaki dotychczas popełniło państwo przy prywatyzacji, to fakt, że często sprzedawano całe rynki (np. Telekomunikacja Polska). Jeśli dojdzie do prywatyzacji energetyki, powinno się w pierwszej kolejności doprowadzić do warunków sprzyjających konkurencji, a później nawet rozczłonkować obecne firmy na mniejsze. Z pewnością uzyskane w ten sposób przychody ze sprzedaży byłyby niższe, ale konsumenci na tym zyskaliby najwięcej – mogliby wreszcie dokonać wyboru dostawcy. Patrząc jednak na obecne prywatyzacyjne działania rządu oraz na fakt, że potrzeby gotówkowe są duże, raczej nie ma co liczyć na to, że interes konsumenta będzie w jakikolwiek sposób brany pod uwagę. A prywatyzacją będzie się nazywać sprzedaż całego rynku państwowej fi rmie z innego kraju przy współudziale lokalnego oligarchy.

REKLAMA