Honor prezydenta Komorowskiego – odsłona druga

REKLAMA

Z prof. ROMUALDEM SZEREMIETIEWEM, który 8 listopada 2010 roku został ostatecznie uniewinniony od zarzutu bezprawnego ujawnienia tajemnicy państwowej w czasie, gdy pełnił funkcję wiceministra obrony narodowej, rozmawia Rafał Pazio. O sprawie – krótko – pisał już Tomasz Sommer (kliknij tutaj, aby wyświetlić artykuł)

Jak Pan zareagował? Po dziewięciu latach uniewinnienie.

REKLAMA

– Gdyby prokuratura zbadała rzetelnie zarzuty, to nie byłoby aktów oskarżenia i procesów. Ogłoszenie przez media, że „wiceminister obrony Romuald Sz.” jest podejrzany o łapownictwo, było strasznym upokorzeniem. W całym moim życiu nie było przykładów wskazujących bym miał – mówiąc kolokwialnie – „lepkie ręce”. W okresie PRL należałem do nielicznego grona działaczy  niepodległościowych. Za to byłem represjonowany i spędziłem kilka lat za kratami jako więzień polityczny. Moje nazwisko jest w encyklopediach, słownikach i na kartach najnowszej historii Polski. A moi koledzy w rządzie AW„S” uznali, że jestem kryminalistą. Nikt z tzw. decydentów nie zastanowił się nad wiarygodnością oskarżeń. Nie tylko zostałem zhańbiony fałszywymi oskarżeniami i usunięty z MON, ale uruchomiono na wielką skalę wymierzone we mnie działania prokuratury i tajnych służb. O tym media szeroko informowały opinię publiczną. Osoby znaczące w mediach i w państwie prawie bez wyjątku zachowały się fatalnie.

Skierowano przeciw Panu dziewięć lat temu ostrą nagonkę w mediach.

– Naganiaczami byli dziennikarze „Rzeczpospolitej” Anna Marszałek i Bertold Kittel. Gazeta wskazywała na mnie jako osobnika umoczonego w aferze korupcyjnej w MON. To był stały motyw – lista  tekstów na mój temat jest imponująca. Przy czym dziennik podkreślał z dumą, jak to „śladem jego publikacji” spotykają mnie kolejne zarzuty. Redakcyjny dostojnik w komentarzu „Dymisja pod  presją” (11 lipca 2001 r.) stwierdzał: „Wczoraj premier zdecydował o jego odwołaniu. Jest to powód do satysfakcji”. Dodawał z troską, że gdyby nie demaskatorskie teksty dziennikarzy, to pewnie „jego”, czyli mnie, nikt by z MON nie odwołał. A jako dobry obywatel podkreślał: „Wolelibyśmy jednak, aby na coraz częstsze przypadki korupcji na wszystkich piętrach władzy reagowały powołane do tego służby. Dziennikarskiej satysfakcji mielibyśmy wtedy mniej, ale obywatelskiej – znacznie więcej”. Charakterystyczne, że do dziś „Rzeczpospolita” nie wie, jak się zachować. Wspominane „cyngle” nie pracują już w „Rzepie”, zmieniło się kierownictwo redakcji, a mimo to nikt tam nie zdobył się na słowo „przepraszam”. Przy tym trzeba wyróżnić jako szczególny przypadek p. Annę Marszałek, pracującą dziś w gazecie „Dziennik”. Nie tylko dlatego, że sławna dziennikarka śledcza „odbierała nagrody za Szeremietiewa”. Ona nadal twierdzi, że pisała prawdę, a wyroki  uniewinniające to efekt nieudolności prokuratury. Według niej, „prokuratura spaprała akt oskarżenia”.

Z MON odwołał Pana ówczesny szef resortu Bronisław Komorowski. Jak dziś traktuje Pan tę postać?

– Komorowski odegrał w aferze rolę kluczową. Z jego książki („Prawa strona życia”, Warszawa 2005) dowiedziałem się, że kiedy w 2000 roku obejmował stanowisko ministra, to chciał się mnie z  MON pozbyć. Premier Buzek mu wyjaśniał, że to niemożliwe, bowiem za mną murem stoi przemysł obronny. Ja początek naszej współpracy zapamiętałem inaczej. Myślałem o dymisji. Wtedy Bronek zaprosił mnie na rozmowę. Przekonywał, że moje odejście zaszkodzi wizerunkowi rządu. Zapewniał, że chce ze mną współpracować. Stwierdził: „jesteśmy z tego samego obozu politycznego, a teraz wspólnie możemy reformować wojsko”. Czy Komorowski mówił prawdę w rozmowie ze mną, czy odpowiadając na pytania Marii Wągrowskiej w publikacji z 2005 roku? Jeśli nie chciał ze mną współpracować, powinien był zgodzić się na moją dymisję. A gdybym jej nie złożył, to mógł wystąpić do premiera o odwołanie mnie. Premier Buzek zaakceptowałby jego wniosek. Tymczasem  deklarował wolę współdziałania i wiarołomnie starał się ograniczać moje kompetencje, np. odebrać podporządkowane mi departamenty. A kiedy to się nie udawało, wziął do pomocy WSI.

Pisał Pan, że ówczesny minister Bronisław Komorowski zlecił inwigilowanie Pana przez WSI. Coś wyjaśniło się w tej sprawie?

– Rzeczywiście to Komorowski wydał polecenie kontrwywiadowi WSI. Sam to potwierdził. W wywiadzie dla „Życia Warszawy” w 2004 roku mówił, że wydał WSI polecenie „objęcia działaniami wiceministra Romualda Sz.”. Tłumaczył, że skoro nadzorowałem przetargi, to on zlecił osłonę kontrwywiadowczą mojej osoby. Osłona kontrwywiadowcza tak jednak różni się od tego, co robiło WSI, jak zwykłe krzesło odróżnia się od krzesła elektrycznego. „Gazeta Wyborcza” 19 lipca 2001 roku zamieściła komentarz „Chora obrona”: „Ostatnie wydarzenia w Ministerstwie Obrony świadczą, że sytuacja w tym resorcie jest chora. Oto przebieg choroby: najpierw minister nie jest w stanie odwołać wiceministra, rozpoczyna więc jego inwigilację; »Rzeczpospolita« oskarża wiceministra i jego asystenta o korupcję; w spektakularnej akcji z użyciem śmigłowca na płynącym do Szwecji promie UOP aresztuje asystenta wiceministra; wreszcie sam wiceminister zostaje odwołany. A na koniec tego cyrku okazuje się, że WSI nie ma żadnych dowodów, które świadczyłyby o przestępstwach popełnionych w pionie Szeremietiewa. Po co więc była cała zabawa? Tylko po to, żeby minister pozbył się wiceministra? Bronisław Komorowski twierdzi, że decyzję podjął świadomie i gotów jest ponieść konsekwencje. Normalnie w takiej sytuacji jedyna możliwa konsekwencja to dymisja”.

Bronisław Komorowski stwierdził, że jeśli Pan zostanie uniewinniony, wycofa się z polityki, bo to sprawa honorowa. Dotrzyma słowa?

– Po wybuchu afery Komorowski, pytany na konferencji prasowej o efekty działań WSI, powiedział: „mam wiedzę, nie mam dowodów”. Wtedy dziennikarze zapytali go, co zrobi, jeśli okaże się, że jestem niewinny. Odparł, że będzie to oznaczało kres jego politycznej kariery. Podkreślił, iż zdaje sobie sprawę, że podjął trudną decyzję – i jeśli nie ma racji, to jako człowiek honoru straci prawo do sprawowania urzędów państwowych. Nie chcę być surowy wobec pana prezydenta, jednak skoro słyszałem, jak wytykał innym brak honoru, to mam prawo zapytać, w jakim stanie jest jego honor. W moim ostatnim procesie Komorowski miał zeznawać jako świadek. Pamiętając, jak w kampanii wyborczej Komorowski wręczał Kaczyńskiemu tekst konstytucji, miałem zamiar zrobić coś podobnego. Chciałem wręczyć Komorowskiemu „Polski Kodeks Honorowy” Boziewicza. Niestety nie stawił się na wezwanie sądu.

Do ostatniej chwili ważyła się sprawa przesłuchania prezydenta Bronisława Komorowskiego przed sądem. Czy powinien zostać przesłuchany?

– Miał być przesłuchany w moim procesie jako ostatni świadek 17 czerwca 2010 roku. Nie stawił się w sądzie. Przesłał pismo, w którym prosił, aby rozprawa odbyła się w innym terminie. Sugerował odległą datę 30 sierpnia 2010 roku. Sąd przychylił się do prośby. Jednak 30 sierpnia znowu go nie było. Kancelaria Prezydenta nie wiedziała (sic!), gdzie się znajduje, i nie miała żadnych informacji, dlaczego nie stawił się w sądzie. Na kolejny termin wyznaczony przez sąd przysłano z kancelarii pismo informujące, że prezydent jako przedstawiciel władzy wykonawczej nie może stawić się, bo to naruszyłoby zasadę równowagi władz. Tymczasem przesłuchanie Komorowskiego byłoby istotne, bowiem z uzasadnienia uniewinniającego mnie wyroku wynika, że w MON doszło do naruszenia ustawy o ochronie informacji niejawnych, za co odpowiedzialny jest ówczesny minister obrony narodowej.

Co wynika z uzasadnienia wyroku sądu?

– Prokuratura powinna z urzędu ścigać podejrzanego o popełnienie czynu zabronionego. Jednak podejrzanym jest prezydent RP. Jeśli wg jego kancelarii prezydent nie może występować przed sądem w roli świadka, to jakże by mógł znaleźć się tam jako oskarżony?

REKLAMA