Po co nam studia?

REKLAMA

Gdy sięgam pamięcią do lat szczenięcych (a przychodzi mi to z coraz większym trudem), nieodmiennie stwierdzam, że byłem potwornie głupi. Z czego oczywiście wcale nie wynika, że teraz jestem mądry: uważam, że jako rasowy intelektualista mam wręcz przyrodzone prawo do życiowego rozmamłania, niezdecydowania i braku jaj. Pewnych błędów chyba bym już jednak nie powtórzył. Na przykład na studiach nie wymawiałbym się od picia wódki tak głupim pretekstem jak konieczność nauki do egzaminu! Egzamin można w końcu zdać także i w drugim terminie, a jak to nie pomoże, to w trzecim (czyli „komisyjnie”). Natomiast okazja do wypicia bruderszaftu z przyszłym posłem, ministrem, a bodaj przyszłą kochanką przyszłego podsekretarza stanu (co mogło mieć i doraźnie pewne uroki…) już się nie powtórzy…

Albowiem, proszę Państwa, różne są powody dla których ludzie studiują. Zdecydowana mniejszość studiuje po to, aby zdobyć jakiś konkretny zawód. Są to lekarze, księża i… Przez chwilę myślałem o inżynierach, ale to przecież nieprawda. Technika współczesna zmienia się tak szybko, że na studiach mają szansę co najwyżej opanować pewne reguły rzemiosła. Jego praktycznych zastosowań będą się jednak uczyć dopiero w pracy. Architekci? Być może. Na pewno: aktorzy, muzycy i cyrkowcy (a tak! – jest w Polsce szkoła, co prawda chyba tylko średnia, która kształci artystów cyrkowych). Nie wiem. Może Państwo macie jeszcze jakieś przykłady takich zawodów, gdzie same studia wystarczą do tego, żeby móc bez obawy popadnięcia w śmieszność od razu podjąć po nich pracę? A może te, które wymieniłem, a których przecież z autopsji nie znam, wcale takiej możliwości mimo wszystko nie dają..?

REKLAMA

Istnieje spora grupa osób które studiują po to, aby tą drogą wejść w szeregi pewnej społecznie poważanej korporacji. Są to z całą pewnością prawnicy. W pewnym sensie także i lekarze oraz księża (jak widać, granice między pierwszym a drugim celem studiowania są płynne: wymieniłem lekarzy i księży w poprzednim akapicie, gdyż choć jasne jest, że i w tych zawodach do doskonałości potrzebna jest pewna praktyka, to jednak świeżo upieczony absolwent medycyny powinien chyba umieć opatrzyć skaleczony palec, a świeżo upieczony ksiądz zaraz po seminarium odprawić Mszę św. – nieprawdaż?). Nauczyciele wszelkich specjalności i stopni. Wojskowi i policjanci.

Zdecydowana większość studiujących nie należy jednak ani do jednej, ani do drugiej grupy. Bo też, powiedzmy sobie szczerze, kto w wieku lat 18 jest już absolutnie pewien, czego będzie chciał w życiu, jaki zawód ma zamiar uprawiać lub też do jakiej korporacji należeć? Może 50 czy 100 lat temu większość młodzieży w tym wieku już to wiedziała. Ale to były przecież czasy biedy i zacofania. Teraz mamy dobrobyt. A jedną z podstawowych cech dobrobytu jest możliwość leniuchowania i odkładania trudnych decyzji na później. Sam tak robię zawsze, ilekroć tylko mogę sobie na to pozwolić – i dobrze mi z tym! Owa większość studiujących bez konkretnego powodu (a więc i bez jakiegoś szczególnego, opartego na kalkulacji zysków i strat, namysłu nad tym, co właściwie studiować) nieświadomie (na ogół) naśladuje pewien z dawna utrwalony model. Studia uniwersyteckie bowiem wcale, ale to wcale nie służą temu, aby kształcić naukowców i dokonywać odkryć. Instytucja uniwersytetu jest o kilkaset lat starsza od współczesnej nauki empirycznej – a jakby tak sięgać po różne starożytne przykłady, na których była wzorowana, to może i o dwa tysiąclecia. Instytucja ta zawsze służyła: – rekrutacji członków zamkniętych, cieszących się prestiżem i przywilejami korporacji, – rekrutacji elity władzy.

Ta pierwsza funkcja jest przy tym dla instytucji uniwersytetu pierwotna i podstawowa. Nie jest przypadkiem, że system stopni akademickich jest dokładną analogią systemu „stopni” rzemieślniczych w dawnych, średniowiecznych cechach! W obu przypadkach wierzchołek hierarchii tworzy „mistrz”, czyli po łacinie magister (dla przyjaciół: „megi…”). „Bakałarz” albo „licencjat” to odpowiednik czeladnika, który osiągnął już pierwszy stopień wtajemniczenia i wyzwolił się z podłej, pogardzanej kondycji ucznia, czyli terminatora (a więc takiego pracownika, który został mistrzowi oddany tylko „do terminu” – a zatem „na określony czas”, żeby w tym czasie zdobył podstawy umiejętności zawodowych, ale też i „na określonych warunkach” – określonych zwykle w umowie, jaką rodzicie delikwenta zawierali z majstrem, ustalając, kto komu za co płaci: terminator płacił mistrzowi za mieszkanie, wikt i opierunek, a czasem też i za naukę, mistrz płacił jego rodzicom za pracę ucznia…).

Pierwotne uniwersytety francuskie i włoskie, powstające już od XI wieku, były rodzajem takiej cechowej organizacji prawników i lekarzy. Aż do wieku XIX zresztą uniwersytety miały zwykle pięć wydziałów: wydział wstępny (czyli „sztuk wyzwolonych”) oraz wydziały: teologii, prawa, medycyny i filozofii (wydziały filozofii wyodrębniły się z „wydziałów sztuk wyzwolonych” gdzieś tak w XVIII wieku, na fali laicyzacji). Herb Uniwersytetu Warszawskiego, założonego przez cara i króla Aleksandra I w roku 1817, jest tego do tej pory świadectwem: w otoku orła widzimy tam pięć gwiazd – po jednej dla każdego z wydziałów.

Funkcja rekrutacji elity władzy pojawiła się zrazu tylko w Wielkiej Brytanii – i był to jeden z istotnych elementów tej rewolucji mentalnej i technologicznej, której beneficjentami ciągle jesteśmy.

Nie, wcale nie o to chodziło, że dzięki wykształceniu uniwersyteckiemu syn sklepikarza mógł zostać ministrem. Bo nie mógł. I wcale nie o to chodziło. Podstawowym problemem, z jakim musieli sobie radzić pionierzy kapitalizmu w krajach anglosaskich (bo od końca wieku XVIII doszły jeszcze Stany Zjednoczone), była kwestia wiarygodności. Problem ten nie ma większego znaczenia, gdy na targu kupujemy pietruszkę czy ziemniaki – jak nas raz sprzedawca oszuka, więcej do niego nie pójdziemy, a nasza ewentualna strata nie jest tak wielka, żebyśmy mieli ze strachu przed nią pietruszki czy ziemniaków nie kupić. Jednak w miarę jak rośnie skala prowadzonych operacji, skutki oszustwa lub błędu wynikającego z niekompetencji czy tchórzostwa stają się coraz poważniejsze.

Jako pierwsza musiała się z tym zmierzyć Kompania Wschodnioindyjska, notorycznie okradana i oszukiwana przez swoich z reguły niekompetentnych urzędników i kapitanów w odległych Indiach, gdzie praktycznie nie sposób ich było kontrolować. Na fali zainteresowania Wschodem jej właściciele dowiedzieli się, że w Chinach urzędników rekrutuje się przy pomocy egzaminów. Postanowili zatem podjąć eksperyment: posady w Indiach nie były od tej pory oferowane potomkom i krewnym dotychczasowych pracowników, a każdemu, kto zdał egzamin polegający na ułożeniu na zadany temat wiersza w języku starogreckim.

Jaki związek z Indiami, handlem lub dyplomacją ma układanie na zadany temat wiersza w klasycznej grece? Żaden – ale przecież indologii wtedy jeszcze nie było, podobnie jak Szkoły Głównej Handlowej, a od czegoś trzeba było zacząć. Inicjatorzy tego eksperymentu mieli nadzieję, że ktoś, kto poświęcił kilkanaście lat życia na opanowanie klasycznej greki tak, aby umieć poprawnie układać wiersze na zadany temat, jest przynajmniej człowiekiem zdyscyplinowanym, potrafi się uczyć, no i może trzyma jakiś moralny pion i okradać swego pracodawcy nie będzie…

Kompletnie się to nie sprawdziło. Kompania zapłaciła za tę naiwność bankructwem. Ale system, mimo tej porażki, przyjął się! Dlaczego tak się stało? Ano dlatego, że ludzie, którzy poświęcali kilkanaście lat życia na opanowanie klasycznej greki w stopniu umożliwiającym układanie wierszy na zadany temat (do czego znakomicie się nadawały właśnie studia uniwersyteckie!) – choć może nie nabierali od tego jakiegoś moralnego pionu, w każdym razie nie aż tak, żeby tylko z tego powodu nie okradać swoich pracodawców – z całą pewnością wyrabiali w sobie głębokie poczucie grupowej solidarności. Nie mogło być inaczej, skoro przez tak długi czas zajmowali się wespół w zespół tak oderwanym od codziennego życia zajęciem jak studiowanie klasycznej greki!

Więź, jaka między nimi powstała, sprawiła, że popierali się nawzajem. Łatwo też nabierali zaufania i nawiązywali podobne więzi z innymi absolwentami podobnie oderwanych od codziennego życia studiów. W krótkim czasie wszyscy „specjaliści od Indii” byli absolwentami tych kilku kolegiów w Oxfordzie i Cambridge, które potrzebne dla zdania egzaminu Kompanii curriculum oferowały. Kiedy więc zarząd nad Indiami przejęła Korona, nikt inny nie mógł objąć nowych rządowych posad… A że więź grupowa czyni cuda (nota bene dokładnie w tym samym celu powstała i dzięki tej samej potrzebie wiarygodności taki sukces odnosiła i odnosi w świecie anglosaskim… masoneria!), nie minęło nawet jedno pokolenie, a absolwenci tych samych kolegiów obsadzali też i wszystkie inne wydziały administracji rządowej.

Uniwersytet jako kuźnia kadr dla przyszłej władzy istotny jest o tyle, że wytwarza silne związki emocjonalne między kolegami z roku oraz poczucie grupowej solidarności absolwentów tych samych kierunków czy uczelni. Widzimy to w praktyce. Nie znaczy nic w polskiej bankowości czy w Ministerstwie Finansów ten, kto nie ukończył SGH (a najpewniej jeszcze… SGPiS – czy dla młodszych Czytelników trzeba ten skrót rozwijać?). Nie zrobi kariery w sektorze węglowym nikt, kto nie ukończył krakowskiej AGH. I tak dalej, i temu podobne… Może ktoś z Państwa ma jakieś ciekawe przykłady podobnych gakubatsu (czyli „uczelnianych gangów” – jak to się nazywa w języku japońskim, najbardziej ze wszystkich mi znanych wyczulonym na tego rodzaju niuanse…).

Oczywiście samo ukończenie konkretnej uczelni i kierunku automatycznie sukcesu życiowego nie daje. Trzeba jeszcze wódkę z kolegami pić. Dbać o emocjonalne związki. Inwestować w przyjaźnie. Do czego własnym, negatywnym przykładem zniechęcony gorąco Państwa studentów – jeśli się tu jacyś trafili – namawiam! Egzaminy mogą poczekać. Naprawdę, nie ma większego znaczenia, co umie lub czego nie umie absolwent SGH. To na pewno nie zdecyduje o jego przyszłej karierze. Zaś przyjaźń z przyszłym ministrem…

Wypływają z tego logicznie dwa wnioski. Po pierwsze – naprawdę nie ma wielkiego znaczenia, czy polskie uczelnie kształcą na najwyższym światowym poziomie, czy zgoła wprost przeciwnie – jak niektórzy narzekają. Na potrzeby rekrutacji elity władzy mogą nie uczyć w ogóle niczego albo uczyć wypędzania złych mzimu. Co to ma w ogóle do rzeczy? Po drugie – ile jest takich szkół i kierunków, które rzeczywiście dają dostęp do władzy i luksusów, a ile takich, które dają nic nie warty papier i trzy lub pięć lat mniej lub bardziej słodkiego nieróbstwa? Bo, proszę Państwa, ja akurat miałem szansę i sam ją zmarnowałem. Gdybym częściej chodził na wódkę z kolegami ze stosunków międzynarodowych na UW, pewnie bym teraz o przetrwanie kolejnego miesiąca się nie martwił. Niestety, 99% owego bezmyślnego tłumu wypełniającego setki już teraz polskich uczelni wyższych, pijąc z kolegami wódkę, tylko sobie wątrobę w młodym wieku niszczy. Bo wszyscy absolwenci owych „Wyższych Szkół Przedsiębiorczości i Zarządzania” czy innych temu podobnych jak jeden mąż trafią do pośredniaka. Ich ciężko wywalczone dyplomy tylko będą im w życiu przeszkadzać, powodując dyskomfort wynikający z niespełnionych oczekiwań i rosnącej rozbieżności między marzeniami a rzeczywistością.

Ukończenie marnej – tj. nie dającej kontaktów, prestiżu, możliwości – uczelni jest takim samym „luksusem dla ubogich” jak 40-metrowe mieszkanie w bloku udające rezydencję Carringtonów. Wszystko, co można potem ewentualnie robić, to tradycyjnie – a więc dzięki rodzinie i wcale niekoniecznie uczelnianym przyjaciołom – zatrudnić się np. w powiatowym urzędzie pracy. Albo w miejskim domu kultury. Niewielu bowiem znajdzie w sobie dość hartu ducha, aby ten nic nie warty papierek schować głęboko do szuflady i wziąć się do normalnej, produktywnej pracy fizycznej. Co nie jest dobrą wiadomością w kontekście czekającego nas kryzysu…

REKLAMA