Kobus: Mit wspólnoty

REKLAMA

Widmo komunizmu krąży nad światem – nie tylko nad Europą, wbrew umiarkowanym ambicjom twórców „Manifestu komunistycznego“. Krąży, mimo że już je kilka razy składano do grobu. Jest to zatem widmo wielokrotne (od początku było przecież tylko zjawą… czy aby nie złudzeniem optycznym?).

Nie zamierzam tutaj wdawać się w rozważania ekonomiczne czy (nawet!) historyczne o Marksie, Engelsie, Leninie, Stalinie, Mao, Trockim czy Pol Pocie. Wszyscy ci piekłoszczycy dawno już smażą się w dobrze rozgrzanej smole. Względnie odeszli w niebyt, pozostawiając po sobie (niedobrą) pamięć u potomnych. Tylko kompletni idioci, których oczywiście też nie brak na tym świecie (czy aby tak wielka ilość idiotów nie jest najlepszym dowodem na to, że ciśnienie selekcyjne na populację ludzką jest obecnie znikome? Innymi słowy: czy nie jest nam za dobrze?), mogą ich jeszcze brać na poważnie. Na dyskusje z idiotami szkoda zaś czasu i nerwów. O wiele niebezpieczniejsi dla naszej wspólnej przyszłości są ciągle jeszcze liczni – może liczniejsi niż kiedykolwiek – marzyciele. Tacy, którym wydaje się, że wystarczy tylko wykastrować wszystkich facetów (wiadomo: faceci to świnie, a cała ta ich „maskulinistyczna” żądza zysku niszczy planetę jak nic innego!) albo chociaż, wzorem Lwa Nikołajewicza, osiąść małymi wspólnotami w żyznych dolinach rzek, sprawiedliwie dzieląc się pracą i jej wspólnymi owocami – a na świecie zapanuje natychmiast szczęśliwość powszechna. Niestety, jest to tylko złudzenie… Przyznam od razu, że nie widzę najmniejszego powodu, aby powstrzymywać się od wrzucenia wszystkich tego rodzaju marzycieli do jednego wora. Jest mi dokładnie wszystko jedno, czy ktoś jest wegetarianinem (weganinem czy innym… poganinem), czy też zagorzałym utopistą o jakimś konkretnym programie (np. anarchoprymitywistą).

REKLAMA

Wszystkie te odcienie, niuanse, detale nie mają dla mnie najmniejszego znaczenia. Ogólnie wyznawcy wszystkich tych poglądów niezmiennie i niezmiernie są mi niesympatyczni. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że ich czasem skrywaną, czasem jawną cechą wspólną jest głębokie przekonanie, że są ode mnie moralnie doskonalsi. Wegetarianie i inni tacy z definicji noszą nos wyżej głowy – wszak tylko oni nie przysparzają cierpień innym Istotom Żywym! Gdzie tam mnie, zwykłemu zjadaczowi parówek drobiowych i mielonego mięsa z „Biedronki”, do takich ideałów… Jeśli nie poczucie wyższości, to co innego może być powodem tak wielkiego u wegetarian (we wszystkich ich odcieniach) zacietrzewienia? Upodobanie do warzywek? Wolne żarty…

Pozostali utopiści też mają swoje powody do zadzierania nosa. Czyż nie są doskonalsi od całej reszty świata, skoro kieruje nimi altruizm, miłość bliźniego i pragnienie wspólnego dobra? A żeby się zadławili tym „wspólnym dobrem”! Po drugie: uważam antropologię wyznawaną – świadomie lub nieświadomie – przez wszystkich tego rodzaju utopistów za całkowicie sztuczny i nigdzie w dziejach nie spotykany wymysł. Jest to tak samo papierowy, mechaniczny i nieludzki pomysł jak idee Marksa czy Pol Pota. W każdej wyobrażalnej postaci! Jest rzeczą wręcz niewiarygodną, jak długo mogą pokutować w ludzkiej świadomości takie mity jak rzekoma „wspólnota pierwotna”! Mit ten obalił ponad 100 lat temu – i to nie żadnym abstrakcyjnym rozumowaniem, tylko mozolną pracą terenową, obserwacją i gromadzeniem faktów – Bronisław Malinowski. Każdemu polecam lekturę bodaj pierwszych kilkunastu stron drugiego tomu jego „Dzieł” (tego samego, który nieco dalej zawiera słynne „Życie seksualne dzikich” – zakładam zatem, że z całej serii właśnie tom drugi najpowszechniej może być dostępny, choć wydano go po raz ostatni w roku… 1984, jak najbardziej za „realnej komuny”).

Te pierwsze kilkanaście stron to początek zapomnianego prawie i być może co nieco już przestarzałego (nie jestem antropologiem, żeby się w dywagacje wdawać) dzieła pt. „Zwyczaj i zbrodnia w społecznościach dzikich”. Początkowe rozdziały tego dzieła obalają właśnie mit „wspólnoty pierwotnej” i gromadzą obserwacje na temat podstaw gospodarczych i prawnych funkcjonowania pierwotnej, neolitycznej społeczności Melanezyjczyków z Wysp Trobriandzkich. Ponieważ oczywiście nie będzie się Państwu chciało po (grubą) książkę sięgać, dam kilka smakowitych cytatów. Na przykład jak to wyglądało ze „wspólną własnością środków produkcji”?

Dla Melanezyjczyków uprawiających rybołówstwo najważniejszym ze „środków produkcji” jest czółno. Co zaobserwował w kwestii posiadania czółna nasz badacz sprzed 100 lat? „W każdym czółnie jeden człowiek jest jego prawnym właścicielem, podczas gdy reszta spełnia funkcje załogi. Wszystkich tych ludzi, należących z zasady do tego samego podklanu, łączą ze sobą i z innymi mieszkańcami wsi wspólne zobowiązania; gdy cała wieś wyrusza na połów, właściciel nie może odmówić czółna. Musi sam wyruszyć na połów albo pozwolić komu innemu uczynić to w zastępstwie. Załoga również ma względem niego określone zobowiązania. (…) posiadanie i użytkowanie czółna składa się z szeregu określonych zobowiązań i obowiązków, jednoczących grupę ludzi w zespół roboczy. Sprawę czyni bardziej skomplikowaną to, że właściciele czółen i członkowie załogi uprawnieni są do odstępowania swoich przywilejów komukolwiek bądź z krewnych lub przyjaciół.

Praktykuje się to często, ale zawsze za wynagrodzenie, za zapłatę. Dla obserwatora, który nie uchwyci wszystkich szczegółów i nie prześledzi wszystkich zawiłości transakcji, ten stan rzeczy wygląda na coś w rodzaju komunizmu; czółno zdaje się być wspólną własnością grupy, wspólnie używaną przez całą wieś. (…) prawo własności do trobriandzkiego czółna rybackiego określone jest w sposób, w jaki przedmiot ten został zrobiony i jest używany, i przez stosunek do niego ludzi, którzy go zrobili i korzystają z jego posiadania. Władca czółna, występujący równocześnie w roli wodza zespołu rybackiego i kapłana magii rybołówczej, musi przede wszystkim finansować budowę nowego czółna, gdy stare niezdatne jest już do użytku”. Skracając nieco dalsze szczegóły, wygląda to w ten sposób, że jeden z Trobriandczyków całkiem po kapitalistycznemu ciuła – nie tyle grosz do grosza, co taro albo jam do tara albo jamu (jest rzeczą niemal oczywistą, że wśród wyspiarzy żyjących z połowu ryb pokarmem prestiżowym i oznaką bogactwa są uprawiane przez ziomków z głębi wyspy jarzyny, uzyskiwane w wyniku wymiany za ryby – i odwrotnie!

Taka jest po prostu natura ludzka – przekorna…), aż będzie w stanie zużyć cały ten „zakumulowany kapitał” do wydania wielkiej, wspaniałej uczty, połączonej z charakterystycznym dla tych pozbawionych innego sposobu demonstrowania bogactwa ludzi (co wynika m.in. z uwarunkowań fizycznych – na wyspach koralowych nie występują np. cenne minerały, których akumulacja mogłaby odnieść podobny skutek…) marnowaniem dużej części z takim trudem zgromadzonych zasobów (znany też i z Ameryki potlacz…). Uczestnicy uczty – a kto nie lubi ucztować? – muszą się odwdzięczyć jej gospodarzowi. Na przykład budując czółno, którego będzie od tej pory właścicielem (co da mu szansę zgromadzenia jeszcze większej ilości wiktuałów na kolejną ucztę…). „Górnym pułapem” tego procesu akumulacji zasobów, wymienianych na pracę współziomków i prestiż, jest oczywiście pozycja wodza wioski – wraz z wynikającymi z niej korzyściami, także materialnymi. Oczywiście leniwy Trobriandczyk, który nie będzie gromadził kapitału, harując w pocie czoła dla ogólnego dobrobytu, tylko zamiast tego będzie się byczył pod palmą, nigdy w życiu nie zostanie nie tylko wodzem wioski, ale bodaj „funkcyjnym” (sternikiem, „wypatrywaczem ryb” itp.) na czyjejś łodzi – zatem jego udział w połowie, jeśli będzie w ogóle jakiś, pozostanie minimalny. Wątpliwe, by taki osobnik miał szansę na realizację tak skądinąd oczywistych marzeń jak ożenek czy własna chata…

No dobrze – odpowie niezrażony utopista – znaczy się nawet dzicy odgrywają społeczne role „właścicieli” i „robotników”. Ale czy nie przypomina to trochę dziecięcej zabawy? Przecież żadna władza z karabinami, więzieniami i pałkami za tym nie stoi. Zdają się robić to dobrowolnie… G***o prawda, proszę Państwa! Nie trzeba policji, żeby ludzie bali się kraść i oszukiwać – o mordowaniu nie wspomnę. Wystarczy, że boją się siebie nawzajem. W tej sprawie odsyłam do o wiele nowszego, a więc na pewno jeszcze nie zdezaktualizowanego dzieła – do „Barbarzyńskiej Europy” Karola Modzelewskiego. Rozdział II tej pracy opisuje na podstawie bardzo szerokiej literatury – od Tacyta opisów Germanii po kodyfikacje praw średniowiecznych królestw – „stan prawny” Europy przedpaństwowej, barbarzyńskiej. Oczywiście nie było wówczas spisanego prawa, policji (czy w ogóle jakiejś wyspecjalizowanej egzekutywy – brak egzekutywy najdłużej na świecie utrzymał się na Islandii, ale i wiele zwyczajów naszej I Rzeczypospolitej, z niesłusznie osławionym liberum veto na czele, z tej samej tradycji się wywodzi!) czy więzień. Istniało prawo zwyczajowe, w niektórych aspektach (prawo majątkowe, małżeńskie, spadkowe) nader zawiłe. Na straży jego wykonywania stała solidarność uzbrojonych, wolnych mężczyzn – wojowników. Pokrzywdzony (albo jego krewni, jeśli np. padł ofi arą zabójstwa) odwoływał się do wiecu, na którym gromadzili się – z bronią w ręku (ten zwyczaj akurat bardzo długo zachowywany był w Szwajcarii) – wszyscy wojownicy danego okręgu. Wiec korzystał zwykle z fachowego wsparcia szczególnie doświadczonych, na ogół starszych wiekiem, ale młodych pamięcią i zdolnością trafnego osądu specjalistów, którzy proponowali treść wyroku po wysłuchaniu skargi i zbadaniu (w taki czy w inny sposób – to już zależało…) okoliczności sprawy. Wyrokiem jednak stawało się tylko orzeczenie jednogłośnie zaakceptowane przez wszystkich uczestników wiecu.

Kto by go zatem nie wykonał – np. nie zapłacił krewnym ofiary zwyczajowej „zapłaty za krew” (czyli po polsku „grzywny”!), nie oddał wraz ze zwyczajem przypisaną nawiązką zagrabionej własności, nie wywiązał się z prawnie zawartej umowy albo nie naprawił wyrządzonej szkody – stawał się tym samym wrogiem wszystkich zebranych. Jak to się mogło skończyć, dzieje Kozaczyzny dostarczają rozlicznych przykładów: ciało takiego zucha bywało zwykle rozszarpywane na strzępy…

A jeśli obie strony nie zgadzały się z wyrokiem? Wówczas dochodziło do wojny. Wspólnota sąsiedzka przestawała istnieć, a krewni zwaśnionych rodzin chwytali za miecze i włócznie. Niejedną z takich wspólnot spotkał ten los, a pola i pastwiska, które uprawiała, obficie zroszone krwią mężczyzn, kobiet i dzieci, porastała młoda puszcza… Cóż, człowiek z natury jest słaby. Zwykle taki przykład wystarczał dalszym sąsiadom na długo, by ich przed podobnym szaleństwem powstrzymać.

Altruizm? Poczucie wspólnoty? Miłość? Żadna z tych rzeczy, proszę Państwa! Naszymi przodkami, tak samo jak nami, kierowała chciwość, ambicja, żądza władzy i strach. Tylko konkretne manifestacje tych uczuć były trochę inne niż teraz. Mam wrażenie, że ludzie byli wtedy szczersi… Nieprawdaż?

Jest też całkiem oczywiste i pewne, że zasada akumulacji kapitału/własności/prestiżu, tak precyzyjnie opisana przez Malinowskiego na przykładzie wysp pacyficznych, działała także w pierwotnym, przedpaństwowym społeczeństwie naszych własnych przodków. Jeśli np. takie prace jak wykarczowanie lasu w celu zajęcia pod uprawę nowych pól w warunkach gospodarki żarowej wymagały zbiorowego wysiłku – to ten wysiłek był zapewne organizowany podobnie jak u Trobriandczyków. Ktoś oszczędzał, ciułał, od ust sobie odejmował, pracował za trzech – aż stać go było na sfinansowanie tego wspólnotowego dzieła. W wyniku czego dostawał, dzięki pracy sąsiadów, nowe, żyzne pole – i jeśli uprawiał je równie pilnie jak dotąd, po jakimś czasie było go stać na zakup kolejnej „zbiorowej” inwestycji. Taka gospodarka w naturalny sposób kształtuje etykę. Owszem, w sposób, którego bardzo dawną kodyfikację dał Hammurabi: „jak ty mnie, tak ja tobie”. Albo też: „jak Kuba Bogu, tak Bóg Castro…” ˘.

Czy wyznawanie takich ideałów daje podstawy do noszenia nosa wyżej głowy? Nie żebym krytykował – jest to postawa zdrowa, naturalna, bezpieczna – ale moralnie to raczej minimalizm jest, a nie żadne tam wyżyny…

Wyraźne ślady takiej redystrybucyjnej etyki i u nas się spotyka. W niektórych regionach Polski autostopowicz płaci podwożącemu go kierowcy. W życiu sąsiedzkim przestrzega się zasady, by wzajemne przysługi równoważyły się w dłuższym czasie. Najczęściej zresztą wszyscy starają się, by nie zostać z długami lub przysługami do oddania na Nowy Rok. Stąd też zwyczaj obdarowywania się prezentami pod koniec roku (od czasu chrystianizacji – w szerokich masach prostego ludu powierzchownej – na Boże Narodzenie…). Była to forma wywiązania się ze zobowiązań, których nie udało się w ciągu roku zrównoważyć „w naturze”, czyli przysługą wzajemną. Bardzo to jest zresztą pogańskie – o czym może kiedy indziej osobno napiszę.

REKLAMA