Wielomski: Rosja obrońcą wolnego świata? Modele geopolityczne dla Polski

REKLAMA

W czasie niedawnej dysputy na Facebooku jeden ze znajomych mojego znajomego – pochwaliwszy się członkostwem w Prawie i Sprawiedliwości – napisał, że uzna za „agenta wpływu” każdego, kto stwierdzi, że Rosja przynależy do „wolnego świata”.

Niewiele się zastanawiając, natychmiast zgłosiłem akces do grona „agentów wpływów” i zacząłem argumentować nie tylko, dlaczego Rosja przynależy do „wolnego świata”, ale dlaczego jest w tej chwili ostoją wolności w świecie. Nie, to nie jest żart. Jest pewnym paradoksem historii, że kraj, w którym wybuchła rewolucja bolszewicka, który wydał z siebie masowych morderców – jak Lenin i Stalin – w tej chwili faktycznie stał się ostoją wolności na świecie, a przynajmniej w stosunkach międzynarodowych. Bardzo prosto to udowodnić.

REKLAMA

Dlaczego Muammar Kaddafi został obalony i zamordowany, a Libią rządzą dziś islamistyczni watażkowie, podczas gdy prezydent Syrii Baszar al-Asad trzyma się w najlepsze, a jego czołgi i lotnictwo dziesiątkują islamistów? Odpowiedź nie jest specjalnie skomplikowana. Kaddafi nie miał wielkich i wpływowych przyjaciół na arenie międzynarodowej, którzy postawiliby weto w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. W skutek tego – na wniosek Amerykanów, Brytyjczyków i Francuzów – Rada Bezpieczeństwa pozwoliła na ustanowienie „ochrony powietrznej” nad rebeliantami, która w kwadrans później przeistoczyła się w falowe naloty bombowe na pozycje legalnej armii libijskiej. Francuzi i Amerykanie dla Syrii szykowali ten sam los. Napotkali jednak weto Rosji i Chin, które – pomne, co oznaczała „ochrona powietrzna” w Libii – absolutnie nie zgodziły się na jakąkolwiek interwencję zbrojną, nawet „pokojową”, pamiętając, że bomby z wymalowanymi gołąbkami pokoju zabijają tak samo jak te, które zrzuca się na tradycyjnej wojnie. Innymi słowy: Syria zachowała niepodległość i została ochroniona przed amerykańsko-francuską agresją tylko i wyłącznie dzięki postawie Rosji, wspartej przez zagrożonych przez „demokratyczny imperializm” Chińczyków.

Prezydent Miedwiediew wygłosił parę lat temu przemówienie, które ochrzczono mianem doktryny Miedwiediewa. W mowie tej wyraził program polityki Kremla: Rosja rości sobie prawo do interwencji (także zbrojnej) wszędzie tam, gdzie jest rosyjska mniejszość (czyli na terenie dawnego ZSRS), i popiera tzw. wielobiegunowy układ stosunków międzynarodowych, gdzie mniejsze państwa skupiają się wokół kilku większych potęg (USA, Rosja, Chiny, Indie). To koncepcja, która została niegdyś opisana przez wielkiego znawcę prawa międzynarodowego Carla Schmitta i określona wtedy mianem „wielkiej przestrzeni” (Grossraum). Jest to doktryna mało sympatyczna dla krajów zbyt blisko sąsiadujących z regionalnym mocarstwem, które uzurpuje sobie prawo do ingerowania w jego sprawy wewnętrzne. Oto Rosja przypisuje sobie prawo do interwencji w byłych republikach sowieckich, uznając podobne prawo Chin w świecie ludów żółtych czy Amerykanów w Ameryce Łacińskiej. Jest to jednak doktryna pozwalająca lawirować krajom nie mieszczącym się w Grossraumie żadnej z lokalnych potęg. Te kraje uzyskują dużą wolność w stosunkach międzynarodowych, gdyż poszczególne potęgi szachują się i blokują sobie wzajemnie interwencje w tych państwach. Przypadek Syrii jest klasycznym wypadkiem, gdy wielobiegunowy charakter Grossraumu uniemożliwia oligarchii mocarstw wypracowanie wspólnego stanowiska wobec Syrii, czyli – mówiąc wprost – zrównania jej z ziemią przez amerykańskie i francuskie lotnictwo.

Polityka amerykańska, szczególnie w wydaniu neokonserwatystów, jest odmienna, gdyż – zgodnie z doktryną Busha – zakłada, że na kuli ziemskiej jest tylko jedna potęga, która ma prawo siłą „demokratyzować” wszystkie państwa na całej planecie, zmieniać im legalne władze, wtłaczać w amerykańskie standardy „praw człowieka” itd. Polityka amerykańska przypomina tu czysty jakobinizm, gdy to francuskie armie niosły „wolność, równość i braterstwo” całemu światu, gilotynując wszystkich, którzy by się tej „wolności” opierali. Nie mam zresztą o to do Amerykanów jakichś wielkich pretensji: powielają politykę wszystkich poprzednich imperiów, które zdobyły hegemonię nad światem. Tak robił Aleksander Wielki, rzymscy cesarze, Karol Wielki, Napoleon, Hitler, Stalin itd.

Pytanie jest proste: który z modeli stosunków międzynarodowych jest korzystny dla Polski? Amerykański tzw. unilateralizm oznacza, że Polska nie ma prawa zmienić sobie konstytucji, wybrać na prezydenta, króla czy cesarza, kogo będzie chciała. Nawet nie będziemy mogli pożegnać się z demokratycznym ustrojem! Nawet wtedy, gdyby lud dał temu wyraz w demokratycznych wyborach! Wszystkie nasze prawa i osoby piastujące najwyższe urzędy będą musiały być akceptowane przez Waszyngton, a amerykańskie fast-foody będą musiały stać na każdym skrzyżowaniu jako wyraz „kulturowego postępu”. Niedługo dojdzie do tego, że przeciwnicy USA – jako „wrogowie demokracji” – będą przetrzymywani w Guantánamo. Doktryna Miedwiediewa, jak wspomniałem, jest niesympatyczna dla krajów byłego ZSRS, gdzie zamieszkuje mniejszość rosyjska. Gdybym był Ukraińcem czy Kazachem, zapewne bym się nią nie zachwycał. Tak się jednak składa, że Polska takiej mniejszości nie ma. A więc koncepcja ta zakłada, że taki kraj jak nasz, Syria czy Libia będzie mógł – lawirując między Grossraumami – zachować suwerenność.

Być może rozumowanie to dowodzi, że jestem rosyjskim „agentem wpływu”. Mnie się jednak wydaje, że jest to rozumowanie logiczne. Wynika zeń bowiem, że dla krajów znajdujących się poza Grossraumami wokół takich centrów jak Moskwa, Waszyngton czy Pekin jest ona politycznie korzystna. W tej jednak sytuacji oznacza to, że balansująca potęgę amerykańską Rosja rzeczywiście jest ostoją wolności.

Czyż mojego sposobu rozumowania nie podzielili ostatnio polscy biskupi, podpisując umowę z patriarchą Cyrylem I? Cel był prosty: oderwać się od „unilateralnego” zachodniego zsekularyzowanego liberalizmu i stworzyć chrześcijański Grossraum z prawosławiem. Czy biskupi też są „agentami wpływu”?

REKLAMA