Szymowski: Czy związki partnerskie to dobry interes?

REKLAMA

Wprowadzenie „związków partnerskich” to dla eurosocjalistycznego rządu lukratywny interes. Państwo chce zalegalizować sodomię nie z miłości do sodomitów, tylko z chęci zysku.

84 złote – tyle w Urzędzie Stanu Cywilnego w dowolnym zakątku Polski trzeba zapłacić za zawarcie cywilnego związku małżeńskiego. W 2010 roku w całej Polsce zawarto 228 tys. małżeństw – o ponad 20 tys. mniej niż rok wcześniej. Państwo zarobiło więc na tym ponad 19,1 miliona złotych. W latach 2011-2012 zawierano niewiele ponad 200 tysięcy małżeństw. Jeśli przyjmiemy, że 200 tys. małżeństw to średnia roczna, okazuje się, że w ciągu 10 lat państwo zarobiło na legalizowaniu związków około 170 milionów złotych. Z punktu widzenia interesu kasy państwowej najlepiej jest, jeśli ślubów jest jak najwięcej. Im więcej razy urzędnicy zatwierdzają małżeństwa, tym więcej pieniędzy wpływa do budżetu. Logiczne jest więc, że państwo jest zainteresowane poszerzeniem kręgu osób mogących zawierać związki małżeńskie. Tym samym dla Ministerstwa Finansów legalizacja związków partnerskich to perspektywa kolejnych kwot zasilających budżet państwa.

REKLAMA

Trudny szacunek

Nasuwa się proste pytanie: ile osób nieheteroseksualnych chciałoby wstąpić w „związki małżeńskie”, gdyby państwo to dopuściło? Trudno to policzyć, bo nie ma w Polsce oficjalnych statystyk dotyczących orientacji seksualnej naszych obywateli. W internecie znalazłem jeden z gejowskich portali, który obliczył, że w społeczeństwie polskim funkcjonuje 0,5% pederastów. Daje to około 180 tysięcy osób. Przyjmijmy, że co dziesiąty zdecyduje się na zawarcie „związku małżeńskiego”. Przyjmujemy tak dlatego, że homoseksualiści (w odróżnieniu od „gejów”) nie afiszują się ze swoimi przekonaniami i miłość uprawiają w czterech ścianach. Wątpliwe zatem, by z możliwości zawarcia „homomałżeństwa” skorzystało więcej niż 10% wszystkich pederastów. Daje to więc liczbę 18 tysięcy, czyli maksymalnie 9 tysięcy „związków partnerskich”. Jeśli pomnożymy to przez 84 złote, otrzymujemy 756 tysięcy złotych dodatkowych wpływów do budżetu. Załóżmy ostrożnie, że podobna suma wpłynie do kasy państwowej z tytułu zawierania „małżeństw” przez lesbijki. Daje to 1,5 miliona złotych rocznie. Nie jest to suma zawrotna, ale dla Jacka Rostowskiego z pewnością warta zachodu.

O tym, ile państwo może zarobić na legalizacji „związków partnerskich”, świadczyć może przykład Francji. W 1999 roku rząd socjalisty Lionela Jospina wprowadził ustawowo „związki partnerskie” jako przeciwwagę dla tradycyjnych małżeństw zawieranych w Kościele. „Związek partnerski” zdefiniowano jako „związek dwóch osób bez względu na płeć”. W efekcie tzw. PACS-y (kontrakty partnerskie) zawiera się tam rocznie 170-200 tysięcy razy. Dostępne w internecie statystyki mówią, że 10% wszystkich „związków partnerskich” to związki inne niż heteroseksualne. Daje to więc 17-20 tysięcy „homomałżeństw”. Zawarcie PACS jest bezpłatne, jednak przygotowanie dokumentów – sporządzenie aktu PACS – kosztuje 300-600 euro plus VAT. Podstawowa stawka VAT wynosi we Francji 19,6%, a podatek dochodowy dla bogatszej klasy średniej (tam mieszczą się notariusze) to 40%. Jeśli przyjmiemy, że zawarcie PACS u francuskiego notariusza kosztuje 450 euro (średnia wartość z przedziału cenowego 300-600 euro), oznacza to, że państwo na każdym „związku” zarabia: 88,2 euro z tytułu VAT, 180 euro w formie podatku płaconego przez notariusza oraz dodatkowo 13,99 euro z tytułu ustawowej opłaty od rejestracji związku partnerskiego, uiszczanej przez notariusza. Daje to więc 282,19 euro. Jeśli pomnożymy to przez 20 tysięcy, okaże się, że na „związkach partnerskich” zawieranych przez osoby tej samej płci państwo francuskie zarabia ponad 5,6 mln euro.

Na szczęście nie dotyczy to Polski, jednak świetnie pokazuje tendencję, która prędzej czy później pojawi się również w naszym kraju, jeśli teraz nie zatrzymamy zgubnej tendencji legalizowania związków partnerskich.

Dochodowe rozwody

Każde małżeństwo to dla chciwego państwa również perspektywa rozwodu. Rozwód sprawia, że małżeństwo zostaje anulowane, a osoba rozwiedziona może ponownie wstąpić w związek małżeński (a więc ponownie zapłacić państwu 84 zł). Sama procedura rozwodowa również przynosi państwu wymierne zyski. Zaczyna się od wpłacenia w kasie sądu 600 złotych. To wpisowe, które trzeba uiścić, aby sąd nadał sprawie bieg i skierował ją do rozpoznania. Opłata ta może zostać zwrócona w połowie tylko w wypadku spełnienia rygorystycznych warunków (m.in. pojednania małżonków). Do tego dochodzą tzw. koszty końcowe, czyli zwrot wydatków poniesionych w trakcie sprawy sądowej (głównie zwrot za dojazd świadków do sądu). W znacznej większości przypadków sądy orzekają o przepadaniu wpisowego. To oznacza, że 600 złotych wpłacone w kasie sądu w celu uruchomienia procedury rozwodowej przechodzi na własność skarbu państwa.

Z danych Głównego Urzędu Statystycznego oraz Eurostatu wynika, że liczba rozwodów w Polsce drastycznie wzrasta. W 2009 roku sądy w całym kraju orzekły rekordową liczbę 71,8 tys. rozwodów. W 2010 i 2011 roku rozwodów było około 70 tys. rocznie. Przez wcześniejsze trzy lata sądy orzekały średnio 65-66 tys. rozwodów. To rażący wzrost w stosunku do stanu sprzed 10 lat (średnio rocznie 42 tys. rozwodów). Ze statystyk GUS wynika, że w ciągu ostatnich 10 lat rozwiodło się około pół miliona małżeństw. Tę kwotę mnożymy przez 600 (wpis stały od pozwu rozwodowego), co daje 300 milionów zł wpływów do budżetu państwa. To oczywiście tylko początek. Każda osoba, która staje się stroną w sprawie rozwodowej, wynajmuje adwokata. W Warszawie minimalne honorarium adwokackie wynosi 3 tys. zł netto. Do tego VAT, który teraz wynosi 23%, a wcześniej wynosił 22%. Od kwoty 3 tys. zł była to suma 660 zł, teraz 690 złotych.

Pół miliona orzeczonych rozwodów to milion osób zainteresowanych, czyli milion klientów dla prawników. I milion płatników VAT. 660 złotych razy milion to 660 milionów złotych. Tyle więc trafiło do skarbu państwa w ciągu ostatnich 10 lat z tytułu samych rozwodów. Do tego trzeba doliczyć podatek dochodowy płacony przez adwokatów. 19% od 3 tys. zł to 570 złotych. Jeśli pomnożymy to przez milion spraw, daje to 570 milionów zł zysku dla skarbu państwa z tytułu podatków. Łącznie więc w ciągu ostatnich 10 lat skarb państwa zyskał dzięki rozwodom 1,5 miliarda złotych. Aby zyskać więcej, musi doprowadzić do tego, że ślubów i rozwodów będzie więcej. A jeśli połowa z 9 tysięcy związków partnerskich się rozpadnie, to państwo na procedurach „homorozwodów” zarobi dodatkowo: 2,7 mln zł z tytułu wpisów sądowych, 6,2 mln w postaci VAT za usługi prawników wynajętych do spraw „rozwodowych” gejów oraz 5,1 mln zł w formie podatku dochodowego płaconego państwu przez tych prawników.

A więc resort Jacka Rostowskiego może zarobić 14 milionów. Jest to więc dla niego atrakcyjna perspektywa. Dla porównania: francuski fiskus na rozpadach związków partnerskich obławia się jeszcze bardziej. Prawo nad Sekwaną wprowadza tzw. testament, w którym członek związku partnerskiego ma wskazać, komu w razie jego śmierci należy się majątek. Testament napisany własnoręcznie i zdeponowany u notariusza wiąże się z opłatą w wysokości 20-40 euro (plus VAT), a napisany przez notariusza to 200 euro plus VAT.

W 2011 roku nad Sekwaną zarejestrowano 205 tysięcy PACS-ów, a więc 410 tysięcy osób „związanych partnersko” pisało testamenty. Jeśli połowa korzystała z notariuszy, to państwo zarobiło na tym 7,8 mln euro z tytułu VAT zapłaconego przez nich za usługi notarialne. Dodatkowo notariusze zapłacili 16 mln euro podatku dochodowego. Na osobach, które do notariusza poszły tylko w celu zdeponowania testamentu, państwo zyskało odpowiednio 120 tys. euro i 2,5 mln euro. Można więc przyjąć, że tylko w 2011 roku na „związkach partnerskich” państwo francuskie zarobiło ok. 26,5 mln euro. A jeśli przyjąć, że co dziesiąty „związek partnerski” to związek sodomitów, otrzymujemy 2,65 mln euro wpływu.

Ale na tym nie koniec. Prawo francuskie wprowadziło łatwiejsze procedury rozwodowe. W przypadku związku partnerskiego obejmuje to jedynie wysłanie listu poleconego zawierającego odpowiedni dokument urzędowy, sporządzony przez notariusza, u którego opłata wynosi ok. 200 euro plus VAT (39,2 euro). Statystyki mówią, że rokrocznie nad Sekwaną rozpada się ok. 50 tys. „związków partnerskich”. Daje to więc kolejne miliony euro wpływów do kasy państwowej.

Istoty czujące

Doświadczenie podpowiada, że na tym się może nie skończyć. Za „gejami” będą chcieli „małżeństwa” legalizować inni dewianci – choćby zoofile, nekrofile, a w końcu pedofile. Wszak jedna patologia zaraz wywołuje następną patologię. Na zachodzie, gdzie lobby gejowskie wywalczyło już legalizację „związków partnerskich”, polityczna poprawność walczy teraz o rozszerzenie definicji „związku partnerskiego” o „istoty czujące”. „Istotą czującą” może być każda istota – nie tylko człowiek – która odczuwa bodźce. „Istotą czującą” jest więc zwierzę lub roślina. To z kolei otwiera drogę do legalizacji „związku” pomiędzy np. mężczyzną a kozą lub kobietą a psem, staje się więc drogą do sankcjonowania prawnych dewiacji, jakich dzieje świata nie znają. Pukając się w głowę nad takim rozwiązaniem, można zapytać, o co tu tak naprawdę chodzi. A jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Pieniądze, które eurosocjaliści mogą zdobyć dzięki „związkom partnerskim”.

REKLAMA