Chodakiewicz: Jak w styczniu kłamał Obama

REKLAMA

Jak stwierdzić, że polityk kłamie? Poruszają mu się usta. To stary amerykański dowcip. No ale warto przyjrzeć się jak i o czym kłamie Prezydent USA na przykładzie jego dorocznego przemówienia o „Stanie kraju” (State of the Union Address) pod koniec stycznia 2013 r. W przemówieniu przedstawił przecież program na następne cztery lata. Trzeba na to więc zwrócić uwagę. Opieram się o krytykę rozmaitych konserwatywnych ekspertów i dodaje nieco od siebie.

Na początku polityka zagraniczna. Będzie ona rachityczna. Przede wszystkim obecny Prezydent uważa, że najważniejszą rzeczą są drastyczne cięcia budżetowe w sektorze obronnym. Obniżono fundusze już o 20% w stosunku do 2012 r. A jeszcze nadejdzie nadzwyczajne zamrażanie funduszy (sequestration). Jednocześnie Prezydent obiecuje, że zwiększy się wydolność sektora obronnego („new capabilities”). Jak? Za co? Z kim? To jakaś mrzonka. Już w tej chwili flota powietrzna i dalekomorska składa się z przestarzałego sprzętu. Obama nie musi latać B-52, które mają już 60 lat, ani nie pływa lotniskowcami, które się stale psują.

REKLAMA

Ignorując rzeczywistość, Prezydent bezczelnie zaczął chwalić obronę rakietową jako sposób na ochronę Ameryki bezpośredni i pośredni – poprzez wstrzymanie rozprzestrzeniania broni nuklearnej ze względu na możliwość amerykańskiego ataku zapobiegawczego. No to przypomnijmy, że Prezydent obciął budżet wojsku, rozbroił się nuklearnie w ramach umowy z Rosją, wycofał się z Tarczy w Polsce i Czechach, oraz skasował rozmaite rakietowe systemy obronne na miejscu w USA, e.g. Midcourse Defense System.

Obama półgębkiem też wyraził aprobatę wobec Amerykanów broniących kraju na wszystkich zagranicznych frontach. Chodzi o wojskowych i wywiadowców w konflikcie uprzednio zwanym dość wygibasowo jako „wojna przeciw terrorowi”. W kontekście jatki w Benghazi, gdzie zginął ambasador amerykański przez nieudolność biurokratów z obamowo-hiliarowego Departamentu Stanu, takie pro forma umizgi do naszych wojaków i szpiegów brzmią dość niesmacznie. A zagrożenie dalej szerzy się, choćby w Mali. Kto stoi za atakiem na ambasadę USA w Turcji? Obama powinien przestać przechwalać się, że walnął Bin Ladena i że Al-Kaida się skończyła. Na froncie terrorystycznym wciąż gotuje się.

Mimo tego wszystkiego Obama ucieszył się, że „nasza wojna w Afganistanie skończy się do końca następnego roku.” (“And by the end of next year, our war in Afghanistan will be over.”) O naiwności, naiwności! Naturalnie wojna będzie się toczyć nadal, najpewniej władzę przejmie Taliban z pakistańską pomocą, albo jakiś inny klient Islamabadu. Być może wojna domowa będzie się toczyć po libańsku przez jeszcze wiele lat, bo żadna średnia ryba nie będzie w stanie pokonać innych. Ameryka się wycofuje. Fajny znak dla wszystkich aliantów. To tak można polegać na Waszyngtonie. Jałta, Wietnam – tradycja zobowiązuje. Po co zaczynać w ogóle jakąkolwiek wojnę jeśli nie chce się jej wygrać? Inną rzeczą jest to aby nie zaczynać wojny, które nie są do wygrania.

Zresztą rejterada z Afganistanu to generalny symbol słabiutkiej polityki zagranicznej Białego Domu na wszystkich frontach. Pomysłem Obamy na ograniczenie i zneutralizowanie nuklearnego Iranu i Północnej Korei jest redukcja amerykańskiej broni atomowej. Jak my pozbędziemy się naszych bomb, to oni przecież też, prawda? To logika rodem z zimnej wojny i czasów Jimmy Cartera. Świetnie to zadziałało przeciw Sowietom, nie? Neutralność i mięczactwo są herbem Waszyngtonu pod Obamą. Na przykład, Prezydent płakał o cyberatakach, ale nie przeszło mu przez gardło, że gros takowych wychodzi z Chin. Nie chciał być nieprzyjemny dla Pekinu. A cyberbezpieczeństwo stało się wymówką aby gadać o federalnych regulacjach dla internetu. Fajnie.

No, ale za granicą będziemy negocjować ze wszystkimi, choćby z „partnerami” w rejonie Pacyfiku. Po co? Aby negocjować. Liczy się sam proces negocjacji, a nie ich wyniki. Dyplomacja u Obamy to nie sztuka kompromisu, to kompromis dla samego kompromisu. Co jeszcze w polityce zagranicznej? USA mają zwyciężyć biedę oraz wyleczyć AIDS. Czyli pustosłowia. I właściwie brak pomysłów na politykę, na przykład w stosunku do Ameryki Łacińskiej. Co z Kubą? Z Meksykiem? Właściwie nic. Obama te sprawy w większości przemilczał.

Za granicą państwo nie będzie interweniować, ale w sprawach wewnętrznych Ameryki jak najbardziej. Przede wszystkim Obama wydarł się nad trumną dzieci wymordowanych przez psychopatę w Newtown. Uderzył w 2 poprawkę do konstytucji, chce ograniczyć prawo do posiadania broni, a w końcu nawet je nam odebrać. Najważniejsza propozycja prezydenta to tzw. background checks, czyli sprawdzanie poszczególnych osób, czy nadają się na posiadaczy broni. Ale coś takiego wymagałoby stworzenie ogromnej, ogólnoamerykańskiej bazy danych w celu zarejestrowania wszystkich jednostek broni znajdujących się wśród ludzi, a następnie ocenienie właściciela każdej sztuki broni przez policję. Bez totalitaryzmu nie da się tego zrobić.

Obama płakał też, że skandalicznym jest czas oczekiwania na możliwość wrzucenia kartki do urny wyborczej: „pięć, sześć, siedem godzin.” No ale badania statystyczne pokazały, że przeciętny obywatel czekał 14 minut w punkcie wyborczym. Chodzi Obamie naturalnie o ułatwienie głosowania komukolwiek, a w tym i nie obywatelom, nielegalnym nawet gościom, poprzez wyeliminowanie czegokolwiek (e.g., obowiązku pokazywania dowodu tożsamości) co w jakikolwiek sposób spowolnia głosowanie. Tym sposobem można będzie głosować wielokrotnie. Vote early and vote often. Najlepiej tego samego dnia. Takie sztuczki zwykle faworyzują Demokratów.

Następnie był ukłon w stronę nielegalnych emigrantów oraz ich lobbystów z rozmaitych grup etnicznych, przede wszystkim latynoskich. Hispaniodalni właśnie przegonili czarnych jako druga co do wielkości grupa etniczna mniejszościowa w USA. Głosowali w nieproporcjonalnie wielkim procencie na Obamę i Demokratów. Stąd gadka o tzw. „reformie emigracyjnej.”

Według Prezydenta po prostu trzeba amnestjonować nielegalych. Bez żadnych warunków. Nie trzeba się asymilować, a należy przyjmować jak największą liczbę następnych kandydatów do amnestii, którzy zwykle zabierają pracę najbiedniejszym Amerykanom, a więc przede wszystkim czarnym. I potrzebują pomocy państwa. Tak właśnie załatwia się bałkanizację Ameryki.

W edukacji pomożemy wszystkim dzieciom osiągnąć równe wyniki o ile tylko wszystkie stany dadzą się przekupić federalnymi funduszami aby wprowadzić jednakowe standarty narodowe – obiecuje Prezydent. Mimo, że stanowa biurokracja edukacyjna jest nieźle przeżarta lewactwem to w większości stanów ludzie trzymają się i nie dają „reformować” postępowi. Będzie dużo trudniej to czynić, gdy na wszystkich szkołach rozsiądzie się behemot federalnej biurokracji z jedynie słusznym programem edukacyjnym wyrychtowanym w Białym Domu, który zresztą z podobnych powodów obiecuje subsydia dla przedszkoli i collegy. Trzeba kontrolować wsio, towariszczi.

Będziemy dalej kłaniać się globciowi, mimo, że dane statystyczne pokazują, że już od 16 lat nie następuje wzrost temperatur na świecie. Mimo tego – zaciera ręce Obama – wprowadzimy rozmaite regulacje aby kontrolować gospodarkę. Naturalnie po to aby nie dopuścić do globalnego ocieplenia. I zyski z produkcji i sprzedaży ropy i gazu powinny iść na walkę z globalnym ociepleniem, czyli potrzebujemy nowe podatki według amerykańskiego przywódcy. Prezydent starał też przywłaszczyć sobie chwałę za to, że rośnie rynek energetyczny i rośnie zatrudnienie związane z tym sektorem. Charakterystyczne, że Obama nie zająknął się ani słowem o energii nuklearnej, której nienawidzi. Ale głównie wzrost gospodarczy dotyczy przecież gazu łupkowego wydobywanego techniką „fracking”, czego też Obama nienawidzi. No, ale przyznajmy, że za bardzo nie miesza się w ten akurat interes. Odwrotnie rzecz się ma w sprawie paraliżujących wydobycie ropy naftowej harców obamowej biurwy: normą jest spowalnianie wydawania pozwoleń na wiercenia. Albo nawet zupełny paraliż na tym froncie.

Wszędzie panoszy się biurwa, czym chwali się Obama jako swym największym osiągnięciem. Weźmy takie nowo założone obamowe Biuro Finansowej Ochrony Konsumenta (Consumer Financial Protection Bureau). Ma budżet 600 milionów dolarów, a w ciągu półtora roku przyjęło do pracy już ponad 1,000 osób. Głównym zajęciem jest kontrolowanie rynku finansowego, szperanie po kartach debitowych i kredytowych, oraz pilnowanie banków. To wszystko będzie słono kosztować podatnika. No a instytucje finansowe odbiją sobie koszty ciągłych kontroli na konsumencie. A podatnik i konsument – Panie Prezydencie! – to obywatel! Głosuje. Niestety zwykle masochistycznie na Demokratów. A ci razem z szefem wydają fundusze publiczne jak źli.

W wielu miejscach sypie się infrastruktura, zauważył Obama, a więc państwo musi wszystko poreperować. Naturalnie trzeba dać zastrzyk pieniędzy państwowych. Szkoda tylko, że – po pierwsze – infrastrukturalne programy państwowe już przedtem Prezydentowi nie wyszły. A po drugie nie ma pieniędzy. Prywatne banki przecież nie dorzucą się do państwowego marnotrawstwa.

To nie ma znaczenia. Państwo musi wydawać jak najwięcej. Naturalnie z naszych funduszy. Obama już włożył do swej sakiewki bez dna $618 miliardów z podwyżek podatkowych, a na dodatek ma trylion od podatnika na koszty tzw. „reformy” zdrowotnej. Jak tak dalej pójdzie za 10 lat dług publiczny będzie wynosił 90% dochodu narodowego. Zbliżamy się do Europy. Małe są szanse na zrównoważenie budżetu. W 2009 r. mieliśmy 6 trylionów długu. Teraz mamy 16 trylionów. A władze chcą do tego dodać jeszcze 8 trylionów w ciągu następnej dekady. Obie partie kochają żreć podatnika, ale Obama to uwielbia. Obiecuje więcej podatków. Za cztery lata odejdzie i będzie miał w nosie co się stanie. Korekta: będzie ochrzaniał Republikanów, że to ich wina. Do dużego stopnia to racja. Jak mieli władzę to się bawili w socjalizm, chociaż na mniejszą skalę.

Już nie mam siły pisać o wesołkowatych ślubach i prezydenckich obietnicach wzmocnienia rodziny. Samotne matki to główne siedlisko biedy. Prezydent nie wzmacnia ich ani cięciami podatkowymi ani promocją moralności. Dzieciaki tych matek będą kisiły się w biedzie nadal.

Ale Obama przecież obiecał „change”. Mówił prawdę, mimo, że ruszały mu się usta. Skumbrie w tomacie. No to ją macie.

REKLAMA