Raj utracony libertarian

REKLAMA

W teorii był to wspaniały pomysł. Utworzenie trwałej wspólnoty założonej przez ludzi żarliwie wierzących w czysty kapitalizm, ograniczoną władzę rządu oraz pełną niezależność i poleganie wyłącznie na siebie. Na 11 tysiącach hektarów żyznej ziemi w dolinie chilijskich Andów powstała enklawa libertarian. Jej mieszkańcy mogli zarabiać, uprawiając i eksportując produkty rolne, podziwiając Chile za niskie podatki i umiarkowany klimat. Marzenia osadników z Kanionu Johna Galta prysły jednak w wyniku wzajemnych waśni.

Pod koniec sierpnia bieżącego roku kanadyjska pisarka Wendy McElroy na całą kolumnę poczytnej gazety „Daily Bell” machnęła sążnisty artykuł, w którym ujawniła, w jaki sposób zarówno ona, jak i jej mąż oraz spora trzódka innych osób zostali oszukani przez szczwanych pomysłodawców, założycieli i przywódców Galt Gulch Chile – libertariańskiej enklawy ekonomicznej prowadzonej w tym latynoskim kraju.

REKLAMA

Idea takiego gospodarczego raju zrodziła się po lekturze utopijnej noweli Ayn Rand „Atlas zbuntowany”, w której opisano postimperialną Amerykę pogrążoną w gospodarczej ruinie i będącą pod całkowitą policyjną kontrolą. Projekt GGC obiecywał więc tym, którzy pragnęli uniknąć chaosu „nieuchronnego” upadku USA, spędzenie reszty szczęśliwego życie w libertariańskiej społeczności, sycąc się pełnią wszelakiej wolności – w tym gospodarczej i politycznej. Tę idyllę zaplanowało w 2012 roku czterech mężczyzn. John Coban to amerykański emigrant, który osiadł w Chile po nieudanym starcie do stanowego Kongresu w Karolinie Południowej. Jeff Berwick wcześniej założył wszechświatowy finansowy portal internetowy Dollar Vigilante, wieszczący nieuchronny koniec obecnego systemu monetarnego. Ken Johnson to handlarz nieruchomości, w którego pakiecie ofert były także turbiny wiatrowe, jonizatory wody i inne tego typu proekologiczne gadżety. Czwartym do brydża był ich chilijski partner, który zwrócił uwagę trzech Amerykanów na dolinę w Andach.

Raj na ziemi?

Kanion Johna Galta jest położony w zacisznej dolinie, na drodze łączącej Santiago de Chile z ekskluzywnym kurortem Viña del Mar. Do najbliższego miasteczka Curacaví jest 17 kilometrów. I choć znajduje się zaledwie 45 minut jazdy samochodem od stołecznego lotniska, to wszyscy zgodnie zachwalają, że „poczujesz się tam, jakbyś znajdował się na końcu świata”. Libertariańską enklawę zamierzano zbudować na 6874 hektarach. Na sprzedaż wykrojono tam 430 działek, ale dotychczas sprzedano zaledwie kilkanaście procent z tej oferty.

Wedle założeń przedstawianych na internetowej stronie GGC, ów libertariański raj w kanionie Gulch miała tworzyć samowystarczalna społeczność wyposażona w odnawialne źródła energii, czystą wodę pitną, zarybione zbiorniki wodne, ekologiczne i nieskażone sztucznym nawożeniem sady owocowe i ogrody warzywne. Planowano plantacje ziół, przypraw, owoców, orzechów i winogron. A wszystkim tym produktom miano dawać certyfikaty zdrowej żywności. Istny ziemski eden. Promotorzy projektu GGC nie mogli się też nachwalić chilijskiej lokalizacji, gdyż gwarantowała ona „tysiące kilometrów nietkniętej ludzką ręką natury, gdzie można do woli wałęsać się, objeżdżać rowerem, wybierać się na górskie wspinaczki czy podpatrywać przyrodę z końskiego siodła”. Postawiono też specjalną hacjendę dla gości, gdyż żywiono nadzieję na liczne wizyty turystów.

Jednak ta inicjująca grupa tak szybko jak się skrzyknęła, tak i szybko się rozpadła, chociaż na dobrą sprawę sami nie wiedzą dlaczego. Teraz, zaledwie dwa lata po powstaniu Galt Gulch Chile, niedoszły raj libertarian jest zarośnięty buszem prywatnych animozji, pomówień o naciąganie ludzi, o wyłudzenia i oszustwa. Zamiast żyć w malowniczej górskiej dolinie, „ojcowie założyciele” wyzywają się wzajemnie od „pijaków”, „kłamców”, „dziwaków” i „socjopatów”.

Cóż zatem się stało? Podobnie jak większość obiecujących utopii, projekt GGC rozpoczął się znakomicie. Johnson okazał się bystrym sprzedawcą, który potrafił przekonać co bardziej wystraszonych czytelników apokaliptycznego biuletynu Berwicka, by szukali schronienia bądź osiedli się w południowoamerykańskim ekonomicznym sanktuarium. Poza zasięgiem pasożytniczych, wrogich wszelkim innowacjom i zmierzających ku totalitarnemu socjalizmowi rządów, wieszczonych w książce Ayn Rand. „Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że marzącym o wolności ludziom możemy zapewnić odpoczynek od zachodniego systemu coraz bardziej opresywnych rządów. Że oferujemy miejsce, gdzie mogą budować nową, bardziej prosperującą społeczność” – pisał Jeff Berwick do kanadyjskiej feministycznej pisarki Wendy McElroy. A ta, pełna entuzjazmu, odpisała na swym blogu: „Już nadszedł czas na wolnościowy exodus! Exodus, który nie oddali, ale przybliży nas do prawdziwego domu!”.

Pokusa była nie do odparcia. Kupowali ludzie, którzy zbili szmal na ropie, na handlu nieruchomościami, giełdowi gracze. Byli wojskowi i uniwersyteccy wykładowcy. Ludzie o wolnościowych poglądach, pracowici, inteligentni zapaleńcy.

Przykra sprawa

Większość osiedlających się stanowili Amerykanie, najczęściej osoby kupujące sobie drugi dom. – Tu jest jak w Kalifornii, tylko 40-50 lat temu. Można czuć się, jakbyś powrócił w tamte, beztroskie czasy. Nic tylko siedzieć, gapić się w gwiazdy, wdychać rześkie powietrze i popijać yerba mate – zachwalali. McElroy tak długo wierciła mężowi dziurę w głowie, że wreszcie w lipcu 2013 roku namówiła go na kupienie blisko półtoraakrowej nieruchomości w GGC. Byli jednymi z licznych inwestorów tego dnia, przy czym niektórzy kupowali nawet 10-25 akrowe działki ziemi, inwestując w ten projekt niemałe fortuny.

Byli zauroczeni. Wszystko wyglądało cudownie. Do czasu. Wkrótce po zakupie ziemi pojawiły się problemy. Wendy otrzymała anonimowego e-maila, w którym ktoś życzliwie informował, że padła ofiarą oszustwa. Korzystając z zawiłości chilijskiego prawa, małżeństwu McElroy może i sprzedano spory szmat ziemi, ale bez prawa o do korzystania z niezbędnej w tych warunkach klimatycznych wody. Nabycie praw do gruntu i nabycie praw wodnych to w Chile dwie oddzielne procedury własnościowe. A przecież bez wody inwestowanie w ziemię rolną jest bezużyteczne.

Niepokój Kanadyjczyków narastał. Przerodził się w panikę, kiedy nie dało się skontaktować z nadawcą alarmistycznego e-maila. Skontaktowano się więc z liderami projektu – Jeffem Berwickiem i Kenem Johnsonem. Ci usiłowali rozwiać obawy, twierdząc, że ów „sygnał ostrzegawczy” otrzymali od ich byłego wspólnika, Cobana, który był przeżarty paranoiczną chęcią odwetu, gdy wylano go z posady. Owszem, w swoim czasie były problemy prawne z prawem do wody, ale GGC już tę sprawę rozwikłała i nie ma się o co martwić.

Te zapewnienia podziałały kojąco. I to do takiego stopnia, że w październiku 2013 roku McElroyowie wzięli udział w uroczystościach finalizacji projektu GGC. Odbyła się celebra, choć nie dokończono nawet ostatecznej parcelacji ziemi, gdyż okazało się, iż nie zdobyto zezwolenia na zagospodarowanie przestrzenne kanionu Gulch. Niezrażona Wendy pół roku później wzięła udział w kolejnej uroczystości zorganizowanej przez GGC i była nawet jedną z głównych prelegentek tego zebrania.

A tym czasem za jej plecami działy się dramatyczne przemiany. Ken Johnson zdołał wykluczyć ze ścisłego kierownictwa także i Jeffa Berwicka, oryginalnego pomysłodawcę tego projektu. Przejął pełną, jednoosobową kontrolę. Dało się już wyczuć, że coś jest nie w porządku. Inwestorzy nie mogli nawet pojechać i zobaczyć swych nowych posiadłości. Nie szło ustalić najprostszych danych: ile osób kupiło działki w GGC i za jakie pieniądze? Sesja pytań i odpowiedzi dla inwestorów została przełożona, a gdy ludzie sygnalizowali Johnsonowi krążące plotki o problemach z GGC, ten „po prostu plótł jakieś niestworzone historie o przeciwnikach projektu”. Na dodatek wyszło na jaw, że zarówno chilijska nieruchomość McElroyów, jak i cała enklawa GGC leży w strefie ścisłej ochrony środowiska i jest prawie niemożliwe, aby ktokolwiek i kiedykolwiek mógł tu zacząć cokolwiek budować czy przeobrażać naturalny krajobraz.

McElroyowie poczuli się perfidnie oszukani. Wiedzieli, że przedstawiciele GGC świadomie wprowadzili ich w błąd. – Wiedziałeś, że nie możesz nam legalnie sprzedać tego, co oferujesz – mogli tylko bezsilnie powiedzieć człowiekowi, który sprzedał im 1,25 akra bezużytecznej chilijskiej ziemi. – To prawda – usłyszeli cyniczną odpowiedź.

Pomimo tych gorzkich doświadczeń Kanadyjka nie potępia w czambuł całego pomysłu. Broni „ojców założycieli” i przyznaje, że marzenia o życiu w gronie podobnie myślących ludzi są w pełni uzasadnione. McElroy pisze, że obecnie szanse na to są niewielkie, ale ma nadzieję, że po reorganizacji GGC może pomyślnie sfinalizować plany libertarian. Tyle że być może gdzie indziej, bo w Galt Gulch Chile nie warto inwestować już ani centa i z pewnością dni owej enklawy są już policzone. Zwraca przy tym uwagę nie tylko na straty poniesione przez północnoamerykańskich inwestorów, ale także chilijskich handlarzy, kupców i sklepikarzy w sąsiednim mieście Curacaví, którym należą się setki tysięcy dolarów ze dostarczony sprzęt i świadczone usługi.

Na te zarzuty zareagował dotychczas tylko Ken Berwick, pierwotny założyciel i lider projektu. Na swojej stronie internetowej „Dollar Vigilante” przedstawił swoją wersję wydarzeń prowadzących do upadku raju w kanionie Gulch. Niestety prawie niczego nie wyjaśnił, bo – jak uczciwie przyznał – z powodu sporów, wątpliwości i kłótni „nie rozmawiał o GGC od przeszło roku”. Zadeklarował jednak, że „ojcowie założyciele” będą kontynuować swoją pracę, by ukrócić oszustwo, w które przeobraziło się całe libertariańskie przedsięwzięcie w Chile.

Po fiasku w chilijskich Andach libertarianie szukają nowego miejsca na założenie utopijnej enklawy. Może w Ameryce Środkowej, może gdzieś na wyspach Oceanii. Na razie należy do powieści Ayn Rand „Atlas zbuntowany” dopisać epilog, najlepiej noszący tytuł „Atlas wykiwany”.

REKLAMA