Skała niezgody! Jak Hiszpanie chcieliby odebrać Brytyjczykom Gibraltar

REKLAMA

To właśnie aktywność hiszpańskich kutrów rybackich wywołała zaniepokojenie Londynu

W Londynie panuje przekonanie, że Madryt specjalnie podgrzewa konflikt, aby odwrócić uwagę opinii publicznej od kryzysu gospodarczego i przykryć aferę korupcyjną z udziałem czołowych liderów rządzącej w Hiszpanii Partii Ludowej. Ale potrzeba by było co najmniej z dziesięć gibraltarskich afer, aby powstrzymać „tsunami Barcenas”, jak hiszpańska prasa ochrzciła finansowy skandal.
Choć Gibraltar stracił już swe dawne strategiczne znaczenie, Brytyjczycy nie za bardzo wiedzą co począć z tą resztówką po dawnym Imperium. Z dziesięć lat temu brytyjski rząd próbował wynegocjować umowę w sprawie ustanowienia brytyjsko-hiszpańskiego kondominium. Ale „llanitos” [nazwa używana wobec mieszkańców Gibraltaru] byli oburzeni, a Hiszpania wyrażała zainteresowana planem tylko jako krokiem wstępnym w kierunku odzyskania pełnej suwerenności nad Gibraltarem, której się zrzekła w traktacie z Utretchtu z 1713 r. Oferuje Gibraltarowi specjalny autonomiczny status taki jaki posiadają Katalonia czy Kraj Basków, pełne poszanowanie języka, kultury i obyczajów, zapewnia odrębny ustrój podatkowy. Ale Llanitos wolą być British. W referendum w 2002 r. 98 procent Gibraltarczyków odrzuciło ten pomysł. I choć od zmiany politycznej przynależności Półwyspu minęło już 300 lat to na niebie i ziemi nie widać jakichkolwiek znaków by hiszpańsko-brytyjski terytorialny spór o 7 kilometrów kwadratowych skał rychło został rozwiązany.

REKLAMA

czytaj też: „Jak co roku w Chałupach, gdy zaczyna się upał”. Nudyści kontra „tekstylni”

Gibraltar to relikt dawnej epoki. O brytyjskim imperium można by sporo gadać. Dobrze lub źle. Ale obecnie jedno jest pewne. Bezpowrotnie skończyło się. Przepadło, rozsypało się. Pozostały nędzne resztówki, takie jak Falklandy, Bermudy czy właśnie Gibraltar. I w gruncie rzeczy bezpieczeństwo Wielkiej Brytanii nie wymaga posiadania takich miejsc. Skończyła się epoka żeglugi parowej i konieczności porozrzucania na szlakach komunikacyjnych stacji węglowych gdzie statki szykujące się do skoku przez Atlantyk czy płynące na południe Afryki lub do Indii zaopatrywałyby się w węgiel. Francuska flota wojenna i handlowa przetrwały bez baz w Senegalu, portugalskim marynarzom nie są niezbędne postoje na Wyspie Świętego Tomasza. Więc i brytyjskie „wilki morskie” wcale nie muszą zawijać w Gibraltarze, chyba że do tamtejszych knajp i burdeli. Ten relikt brytyjskiego imperium egzystuje obecnie głównie dzięki niedoskonałości globalnej gospodarki. Jego mieszkańcy są największymi beneficjentami przepływu niekontrolowanej gotówki. To jeden z największych w Europie rajów podatkowych, gigantyczna jaskinia hazardu i jedna wielka pralnia pieniędzy. Hiszpańskie i amerykańskie służby podatkowe z wściekłością przyglądają się tutejszym regulacjom podatkowym. Zwłaszcza Hiszpanie zgrzytają zębami, bo tuż przed ich nosem przeciekają im miliardy dolarów. Do Gibraltaru na potęgę szmugluje się forsę, „pierze” się ją w tutejszych firmach i kasynach i wysyła dalej w świat.
O gibraltarskich kolonistach mówi się, ze są bardziej brytyjscy niż sami Brytyjczycy. Są tu czerwone budki telefoniczne, jeżdżą piętrowe autobusy. W pubach serwuje się warzone z angielska piwa i podaje fish and chips. Są tematyczne parki poświęcone Churchillowi i triumfom brytyjskiej floty i armii. Gibraltarczycy stale podkreślają swoje nierozerwalne związki z Koroną. Ale tylko z koroną, bo z brytyjskim urzędem skarbowym to już nie. Psioczą na drapieżność brytyjskiego fiskusa, domagają się ulg i ociągają z płaceniem podatków, zresztą mniejszych niż w metropolii. Ale gdy tylko hiszpańscy sąsiedzi zachowają się wobec nich paskudnie natychmiast żądają, by ci którym nie chcą płacić podatkowej daniny w te pędy przysłali im z pomocą żołnierzy, dyplomatów, prawników.
Olgierd Domino

REKLAMA