Wielomski: O kryzysie polsko-amerykańskim. Czy Amerykanie broniliby naszego kraju?

Donald Trump, USA
Donald Trump, USA
REKLAMA

Przez kilka dni mieliśmy przepychankę w związku z tajną czy poufną notatką ujawnioną przez jeden z niemieckich portali informacyjnych działających w Polsce, według której dyplomacja amerykańska ostrzegła, że prezydent Rzeczpospolitej Andrzej Duda i premier RP Mariusz Morawiecki nie są mile widziani w Białym Domu i nie mają szans na spotkania „na szczycie” ze swoimi amerykańskimi odpowiednikami. Wszystko zaś z powodu nowelizacji ustawy o IPN, która – wedle strony amerykańskiej – miałaby penalizować badania nad Holokaustem i rzekomym udziałem w nich Państwa Polskiego i Narodu Polskiego.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych najpierw coś tam kręciło, lecz w końcu złożyło do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Spodziewałem się, że będzie to doniesienie na tenże niemiecki portal, iż spreparował notatkę. Jednak nie – poszło doniesienie w sprawie wycieku tajnego dokumentu, którego MSZ nie chce jednak odtajnić. Niestety, wszystko wskazuje, że polski prezydent i premier rzeczywiście są niemile widziani w Waszyngtonie. Dostali coś, co w sieciach społecznościowych określa się mianem „bana”. Gdy jednakże wszyscy w Polsce – politycy i dziennikarze – zaczęli skowyczeć, jakie stało się nieszczęście i czy oraz jak bardzo „ban” ten wpłynie na nasze bezpieczeństwo, więc czy należy bronić ustawy o IPN, czy się z niej wycofać, to ja proponuję zadać inne pytanie: ile jest dla nas wart sojusz ze Stanami Zjednoczonymi?

REKLAMA

Przez ostatnie ćwierćwiecze karmiono nas narracją, że od sojuszu z Waszyngtonem zależy bezpieczeństwo Polski. Od sojuszu nie z NATO, lecz konkretnie ze Stanami Zjednoczonymi. Od wielu lat kwitnie w Polsce propaganda mediów amerykańskich, niemieckich i autochtonicznych, wedle której Rosja Władimira Putina tylko czeka na dogodny moment do ataku na Ukrainę, Litwę, Łotwę, Estonię, a potem na Polskę. Media co rusz podają jakieś wyssane z palca daty, które rzekomo wyciekły z Rosji. W tej sytuacji sojusz z Waszyngtonem wyrósł do rangi iście katechonicznego, stanowiąc jedyną gwarancję bezpieczeństwa i suwerenności Polski. Wszystkich, którzy wyrażali sceptycyzm co do skuteczności lub sensowności tego sojuszu, wyzywano zaś od „endokomunistów”, „ruskich agentów” i „trolli Putina”.

Coś wiem na ten temat, gdyż jestem jednym z tychże sceptyków. Szaleństwo entuzjazmu dla sojuszu z Amerykanami doszło do jakiegoś paroksyzmu za rządów Prawa i Sprawiedliwości, gdy polska polityka zagraniczna polegała na pokłóceniu się dosłownie ze wszystkimi. Nie tylko z Rosją, Niemcami i z Francją, ale nawet z Ukrainą czy Litwą. Rząd, pod nieformalnym przywództwem Nieomylnego Prezesa, stał na stanowisku, że wszystko nam wolno powiedzieć i zrobić, drażnić wszystkie duże niedźwiedzie i lwy dookoła, ponieważ możemy sobie na to pozwolić jako najbliższy amerykański sojusznik, rodzaj „niezatapialnego lotniskowca” w strategicznym miejscu Europy. Politykę zagraniczną PiS uważałem za szaleńczą od samego początku, właśnie z racji sceptycyzmu co do wartości sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi.

Skąd mój sceptycyzm? Prawdę mówiąc, to wynikał on zawsze z faktu, że miałem wątpliwości, czy Amerykanie rzeczywiście, w razie wojny z Rosją, mieliby zamiar i ochotę bronić naszego kraju. Nigdy nie śpieszyli się nawet z założeniem nad Wisłą swoich baz i przerzuceniem do nas większych oddziałów. Gdy w końcu to zrobili, trudno nie zauważyć, że umiejscowili się bliziutko niemieckiej granicy, tak jakby chcieli w razie czego móc się wycofać.

CZYTAJ DALEJ

REKLAMA