Koprowski. Jak Polacy radzili sobie pod sowieckim zaborem. Jak walczono z OUN-UPA

REKLAMA

Ja wyszedłem wcześniej z więzienia dzięki temu, że zawsze umiałem ryzykować. Któregoś dnia czy nocy, już dobrze nie pamiętam, strażnicy otworzyli drzwi cel i kazali rocznikowi 1928 wyjść i ustawić się na korytarzu. Od razu powiedziałem do kolegi: wychodzimy. On się bał i nie chciał wyjść. Sowieci nie mówili przecież, po co wołali na korytarz rocznik 1928. Kolega został, a ja wyszedłem. Stanęliśmy na korytarzu najpierw w dwuszeregu, a później przyszedł oficer i kazał ustawić się w szeregu. Zaczął przyglądać się fryzurom. Wszystkim, którzy mieli ogolone i krótko ostrzyżone głowy, kazał wracać do cel, a tym, którzy mieli włosy normalne – wracać do domu. Ja miałem włosy normalne. Zostałem zwolniony. Musiałem tylko przejść jeszcze przez pokój NKWD, w którym potwierdzono, że nic do mnie nie mają – i już byłem za bramą.

Polowanie na akowców

REKLAMA

Okazało się, że wszystkich ogolonych czy ostrzyżonych na zapałkę NKWD podejrzewało o przynależność do UPA. Ta bowiem na zimę zdemobilizowała swoje oddziały, a jej członkowie zamelinowali się w rodzinnych wsiach. Sowieci wiedzieli, że w oddziałach nosili krótkie włosy – i wyłapywali wszystkich tak ostrzyżonych. Później ich brali w obroty, a wiadomo, że bicie nie każdy wytrzyma. Po powrocie do domu Kazimierz Martyniak przez dwa tygodnie dochodził do siebie, taki był wygłodzony.

– Dopiero wtedy, jak leżałem w domu i dowiedziałem się od rodziców, co tu się działo, uzmysłowiłem sobie, dlaczego NKWD mnie zwinęło – wspomina. – Nie był to przypadek. W trakcie zimowej obławy trzy kilometry od nas na Krasnej Górce ukrywało się kilku akowców. Wśród nich był jeden chłopak z Brzozdowiec, starszy ode mnie o kilka lat, mieszkający na naszej ulicy parę domów dalej. Sowieci otoczyli ich na Krasnej Górce i chcieli wziąć żywcem. Gdy ci wiedzieli, że nie uciekną, jeden z nich wyjął granat, odbezpieczył i… wszyscy zginęli! Sowieci ustalili jednak jakoś jego tożsamość i zaczęli się interesować jego środowiskiem, w tym sąsiadami z ulicy. Pamiętam, że jak mnie zamknęli w tej szkole, to przyprowadzili z Krasnej Górki dwóch akowców. Jeden miał rękę zgangrenowaną od rany i ledwie się trzymał na nogach. To byli, jak się zorientowałem, Ślązacy, którzy zdezerterowali z armii niemieckiej. Co Sowieci z nimi zrobili, nie wiem.

Wiosną 1945 roku wszyscy gospodarze w Brzozdowcach obsiali pola, choć już przebąkiwano, że jeszcze w tym roku Polacy będą musieli wyjechać do Polski. Po wykopkach wszyscy powoli zaczęli szykować się na wyjazd na Zachód. Niektóre rodziny wyjeżdżały już w czerwcu, bo na ich podwórkach czekały już przesiedlone z Bieszczad rodziny ukraińskie. Mieliśmy wyjeżdżać z Chodorowa, gdzie Sowieci obiecali podstawić wagony towarowe.
– Każda rodzina miała otrzymać jeden wagon na zabranie swojego majątku – wspomina Kazimierz Martyniak. – Kto miał wóz, ten ładował na niego swój majątek, wiózł go na stację, wyładowywał przy torach i wracał do wsi po następną porcję ładunku. Na jeden raz trudno było bowiem wszystko załadować. Myśmy konia nie mieli. Ja jednak, jak po raz drugi wkroczyli Sowieci, u jednej kobiety, co jej gospodarze uciekli przed Sowietami na Zachód, obrabiałem pole koniem, który posiadała. W zamian dawała mi ona konia do obróbki naszego pola. Tym koniem zawoziłem nasze rzeczy na stację.

Pamiętam, że pierwszy raz jechaliśmy we trzech, żeby wybrać dla siebie plac przy torze, na którym mieliśmy składać nasze rzeczy.

Jak się później okazało, kto zajął odpowiednie miejsce na stacji, ten wygrał los na loterii. Otrzymali bowiem do dyspozycji zakryte towarowe wagony, pozostali musieli się załadować na odkryte. Oczywiście samo zajęcie placu przy torach nie załatwiało sprawy. Miejsca tego trzeba było pilnować, podobnie jak złożonych na nim rzeczy. Oznaczało to, że na placu trzeba było koczować.

Rusek chciał mnie zastrzelić

– Pierwszy raz jechaliśmy więc do Chodorowa we trzech – wspomina Kazimierz Martyniak. – Po drodze zatrzymał nas ruski patrol. Składał się on z dwóch ludzi – żołnierza i oficera. Jechali na koniach, kiwając się w siodłach, bo byli pijani. Lejtnant był Rosjaninem, a żołnierz chyba Uzbekiem, miał ciemną cerę i skośne oczy. Kazali się nam zatrzymać. Okazało się, że zgubili rękawiczki. Oskarżyli nas, że żeśmy je znaleźli i sobie przywłaszczyli. Ja dobrze wtedy mówiłem po rosyjsku i kategorycznie zaprzeczyłem, bo istotnie żadnych rękawic żeśmy nie znaleźli. Mówię więc pewnie do tego oficera, żeby szukał tych rękawic i jak znajdzie, może mnie zastrzelić! Tamci dwaj w ogóle się nie odzywali. Lejtnant widząc, że jestem taki odważny, kazał mi zleźć z podwody, a tamtym jechać. Jak zeskoczyłem z wozu ten mi mówi, że oni wojowali, przelewali krew, a ja chodzę w ich kufajce i butach.

CZYTAJ DALEJ

REKLAMA