Koprowski. Jak Polacy radzili sobie pod sowieckim zaborem. Jak walczono z OUN-UPA

REKLAMA

To akurat była prawda. Robiłem wtedy bimber i handlowałem nim z Ruskimi. Za ten bimber kupiłem sobie od nich m.in. buty i kufajkę. Oficer wyjął nagan i kazał mi się rozbierać. Niedaleko o parę skoków był las i mogłem próbować uciec. Oceniłem jednak, że zanim doskoczę do lasu, to ten Sowiet mnie z tego nagana kropnie! Rozbierając się, prosiłem cały czas tego Sowieta, żeby mnie nie zabijał. Włączył się też ten drugi żołnierz o uzbeckich rysach i zaczął prosić oficera, by mi darował życie. Tamten w końcu schował nagan i pojechali. To tylko przyspieszyło decyzję o naszym wyjeździe. Ruscy ogłaszali, że jak ktoś przyjdzie do roboty przy rozbiórce zbombardowanej stacji, to dostanie lepszy wagon. Od razu się zgłosiłem. Pracowałem dwa czy trzy dni i Sowieci słowa dotrzymali, wagon dali! Jechaliśmy nim we dwie rodziny. Nas było wszystkich siedmioro. Berezowskich jechało trzech, więc razem jechało nas dziesięcioro. Krowy nie jechały razem z nami, jak pokazywał film „Sami swoi”, ale na osobnym wagonie. Był on odkryty, miał tylko ogrodzenie z paru drągów i leżało na nim trochę słomy, w której krowa miała legowisko. Krowy trzeba było oczywiście w nocy pilnować, bo gdy pociąg się zatrzymywał i stał na stacji, mogłyby paść ofiarą złodziei grasujących wzdłuż torów kolejowych. W naszym wagonie oprócz ludzi jechał cały dobytek, który się zmieścił i który mogliśmy zabrać. Jak pamiętam, wieźliśmy ubrania, żywność, zboże, trochę drewna, by mieć czym palić w piecyku, paszę dla krowy. Jechaliśmy w warunkach prymitywnych, ale wielu nam ich zazdrościło.

Dla wielu brzozdowian zabrakło krytych wagonów i jechali w odkrytych, co było dla nich koszmarem. W sumie w tym pierwszym transporcie jechało około stu wagonów. Komendantem transportu był ks. Michał Kaspruk, proboszcz Brzozdowiec, który zabrał ze sobą Cudowny Obraz Pana Jezusa Brzozdowieckiego. Droga bardzo się dłużyła. Dzień się jechało, dwa stało. Pociąg posuwał się w żółwim tempie. Przepuszczano wojskowe transporty. Bydłu zaczynało brakować paszy. Trzeba było ją jakoś „załatwiać”.

REKLAMA

Strzelali seriami

– Jak staliśmy na bocznicy w Rzeszowie, to zobaczyłem, że na stacji zatrzymał się drugi pociąg z sianem – wspomina Kazimierz Martyniak. – Postanowiliśmy pójść i trochę tego siana im ukraść. Mało tego jednak życiem nie przypłaciliśmy. Jak sowieccy wartownicy zobaczyli nas kręcących się przy transporcie, to zaczęli strzelać – i to nie jakimś pojedynczym ogniem, ale seriami, bo byli uzbrojeni w pepesze. Kule gwizdały nam nad głowami. Dość długo staliśmy w Tarnowie. Na początku grudnia 1945 roku dojechaliśmy do Gliwic. Tu nasz transport został podzielony na kilka części, które rozjechały się w różne strony Ziem Odzyskanych. Tak się złożyło, że nasza rodzina pojechała na Pomorze Zachodnie, do Kamienia Pomorskiego. Zamieszkaliśmy w jego pobliżu, w Niemicy, gdzie żyję po dziś dzień…

REKLAMA