Szukała pani swojej rodziny, wierząc, że ktoś ocalał?
– Kiedy udało nam się wyjechać z wujkiem z Orzeszyny, dotarliśmy do Sokala. Chodziliśmy po okolicy szukając naszych krewnych, w nadziei, że komuś udało się przeżyć. Tam spotkaliśmy tę kobietę, która przeżyła masakrę w lesie. Ona była świadkiem jak moja mama również próbowała podawać się za krewną Ukraińców; pozwolili jej odejść, ale zorientowali się kim jest i kazali zawrócić. Krzyknęłam wtedy: „I zabili?”. Ale ta kobieta odpowiedziała, że nie, że mama żyje. Poszłam więc szukać jej do Orzeszyny. Kiedy zobaczyła mnie tam moja krewna, to powiedziała, że mamę zabili. I ja dopiero wtedy przejrzałam na oczy. Bo wcześniej myślałam, że skoro była ranna i zawrócili ją do lasu, to potem odwieźli ją do domu. Jak mogłam myśleć inaczej?
Jakie były pani dalsze losy?
– Z Niemiec przyjechał mój wujek, żeby zająć się mną i bratem. Mieszkaliśmy chwilę we Lwowie. W końcu przyjechaliśmy do Zamościa, gdzie trafiliśmy do domu dziecka u zakonnic. Ja skończyłam szkołę średnią, liceum pedagogiczne; bardzo chciałam być nauczycielką, co mi się udało.
Kiedy pani pojechała na Wołyń po raz pierwszy po zbrodni?
– Pojechałam tam dopiero po 23 latach od rzezi. Spotkałam się wtedy z Ukraińcami, których znałam z dzieciństwa – tymi, którzy w 1943 r. byli już dorośli i tymi, którzy przez te dwadzieścia lat dorośli. Kiedy mnie zobaczyli, to zaczęli płakać. Mówili, że przyszłam do nich z tamtego świata. To była tak szczegółowo zaplanowana akcja, że wydawało im się niemożliwe, że ja to przeżyłam. To spotkanie było wstrząsem i dla nich, i dla mnie. Pytałam ich: za co mordowaliście? Co ci ludzie wam zrobili? Odpowiadali: takie były czasy. A przecież czasami nie można tłumaczyć takiej zbrodni. Przecież ci ludzie nie byli niczemu winni. Narodowość nie może być powodem zabijania, zabijania dzieci, jeszcze w taki sposób.
Ale Ukraińcy, którzy nie chcieli przyłączyć się do mordów lub wspierać mordujących, też ponosili konsekwencje?
– Oczywiście, że tak. Kto nie poszedł mordować, temu zabijano rodzinę. Z kolei te polsko-ukraińskie uciekały razem, bo to było jedyne wyjście, żeby mąż nie musiał mordować żony i dzieci. Były też ukraińskie rodziny, którym nie były zaufane, tzn. nie mówiło im się, co będzie się działo. Jak usłyszeli ten krzyk z lasu, to wtedy jeszcze myśleli, że to Niemcy robią czystkę, i chowali się. Opowiadano mi także, że kiedy w cerkwi w Gruszewie odbywało się poświęcenie narzędzi zbrodni, jeden z Ukraińców z tej miejscowości sprzeciwił się planowanym mordom. Krzyczał: „Ludzie, o czym wy mówicie, co wy chcecie zrobić?”. Ukraińcy go powiesili, a dom jego rodziców spalili; mieszkali potem w lepiance.
A czy teraz stosunki z Ukrainą są gorsze niż wtedy?
– Kiedy po latach zaczęliśmy jeździć tam większą grupą ocalonych, była w Ukraińcach dobra wola. Nigdy nie spotkałam się tam z zaczepkami czy negatywnymi reakcjami. Natomiast w tej chwili panuje straszne zakłamanie. Tę kwestię trzeba było wyjaśnić od razu. Wtedy ludzie rozumieli – choć oczywiście nie wszyscy – że ta krew została przelana niepotrzebnie.
Czy widzi pani teraz szanse na wypracowanie wspólnej, polsko-ukraińskiej narracji na temat tamtych wydarzeń?
– W tej chwili na Ukrainie mówi się, że Polacy się bronili, że to była wojna. Ale przecież nie było żadnej obrony, bo kto niby miał się bronić? Matka z dziećmi, kiedy widziała jak wrzucają je do dołów? Nie można takiego strasznego morderstwa tłumaczyć chęcią walki o wolną Ukrainę. Bo to nie była walka, tylko ludobójstwo, i to straszne. A teraz jeszcze zrzuca się winę na ofiary. Jeśli dzisiaj na Ukrainie Banderze stawia się pomniki, to nie jest to droga do pojednania.
Na jakich zasadach byłoby ono według pani możliwe?
– Jeśli dzisiaj Ukrainiec prosi mnie o przebaczenie i mówi, że sam też mi wybacza, to ja się zastanawiam: ale co? Co ty mi przebaczasz? Ja mu mam przebaczyć, że wymordowano mi 16 osób z najbliższej rodziny, a on mi ma przebaczyć to, że przeżyłam? Kiedy jeździłam na Wołyń mówiłam Ukraińcom, że gdyby ktoś przyszedł i powiedział: zamordowałem, i zapłakał, to ja zapłakałabym razem z nim, zapłakałabym, że ciąży na nim taka straszna zbrodnia. I to jest właśnie droga do pojednania.
Co pani zdaniem obudziło się wtedy w człowieku, że zdolny był do tej zbrodni?
– Niesamowite zło opanowało wtedy człowieka. Trudno to pojąć ludzkim rozumem. Jeden Ukrainiec – kiedy powiedziałam mu, że to było zezwierzęcenie – odpowiedział, że nawet dzikie zwierzę zabija wtedy, gdy jest głodne. A tu zabijali, bo byli głodni krwi. Mówił, że nie tylko Polacy się bali, ale Ukraińcy bali się swoich tak samo. Mówił: to nie był człowiek – postać ludzka, ale nie dusza ludzka. Ale na szczęście – zawsze powtarzam – każda zbrodnia ma swojego świadka. (PAP)
Z Zofią Szwal rozmawiała: Nadia Senkowska.