Michalkiewicz: Polska się betonuje a Żydzi się cieszą. Rosjanie i Niemcy też (felieton)

Maciej Sołdan i Tomasz Sommer na Targach Książki w Krakowie oraz Stanisław Michalkiewicz.
Maciej Sołdan i Tomasz Sommer na Targach Książki w Krakowie oraz Stanisław Michalkiewicz.
REKLAMA

Wszyscy rajcują się wyborami samorządowymi, czemu trudno się dziwić, bo przecież o synekury w radach i sejmikach ubiegało się prawie 185 tysięcy ambicjonerów, a o stanowiska wójtów, burmistrzów i prezydentów – prawie 7 tysięcy, więc jest się czym radować albo smucić. 185 tysięcy ludzi z bliższymi i dalszymi rodzinami, nie wspominając już o przyjaciołach, to co najmniej 2 miliony zainteresowanych, niekiedy nawet bezpośrednio, a w przypadku wójtów, burmistrzów i prezydentów ta liczba może być podobna, skoro na przykład warszawski ratusz zatrudnia podobno 22 tysiące urzędników.

Gdzie indziej jest podobnie; świętej pamięci Pan Brat Stanisław Szczuka opowiadał mi o pewnej gminie na Podlasiu, w której liczba mieszkańców nie zmieniła się od 100 lat. Za czasów rosyjskich było tam sześciu urzędników, wliczając w to stójkowego. Za czasów polskich – już 30, a obecnie – 60.

REKLAMA

Wspominam o tym ze względu na frekwencję, która właśnie została uznana za „wysoką”, chociaż zaledwie przekracza 50 procent. Stawia to pod znakiem zapytania reprezentatywność samorządów, podobnie zresztą jak Sejmu. Wprawdzie tylko idioci wierzą w zapisy, że suwerenem w naszym bantustanie jest „naród” – tym bardziej że oto właśnie ETS w Luksemburgu zagrał „narodowi” na nosie, „zawieszając” do momentu ostatecznej decyzji ustawę o Sądzie Najwyższym i nakazując przyjęcie do pracy sędziów, którzy już udali się byli na spoczynek wieczny („może ktoś z państwa będzie tak grzeczny i się uda na spoczynek wieczny…”), a pan prezydent Duda pojechał w związku z tym do Niemiec, żeby się dowiedzieć, jak przekuć to w sukces, no i w ogóle – jak w tej sytuacji nawijać „suwerenowi” i mu kadzić – ale Sejm nadal uważany jest za przedstawiciela „narodu” i co gorsza, sam się za takiego uważa.

Tymczasem nie jest to wcale takie oczywiste, bo skoro w ostatnich wyborach frekwencja wyniosła 50,92 proc., to znaczy, że Sejm może reprezentować nie „naród”, tylko jego połowę. Ugrupowania reprezentowane w Sejmie zebrały 75,79 proc. głosów tej połowy, to znaczy – zaledwie 11.520.588. Tymczasem liczba uprawnionych do głosowania, czyli „naród” w rozumieniu konstytucyjnym, wynosiła prawie 31 milionów, zatem Sejm w obecnym składzie reprezentuje mniej więcej tylko jedną trzecią „narodu”. Czy w tej sytuacji można uważać go jeszcze za pełnomocnego przedstawiciela „suwerena”, czy za grono uzurpatorów? Najwyraźniej ETS skłania się do tego drugiego poglądu, co jest tym bardziej zrozumiałe, że ordynacja w wyborach do Sejmu nie przewiduje żadnego minimum frekwencyjnego, więc nawet gdyby w głosowaniu wzięli udział sami kandydaci i zagłosowali na siebie, to wybory byłyby wprawdzie ważne, ale nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania…”), że nie byłaby to żadna reprezentacja „suwerena”, tylko banda uzurpatorów.

Czytaj dalej —>>>

REKLAMA