
Wojna na Ukrainie rozwiała wszelkie złudzenia co do niemieckich elit politycznych i biznesowych, które okazały się aroganckie, niekompetentne i skorumpowane – pisze na łamach „Daily Telegraph” publicysta i były korespondent tej gazety w Niemczech Daniel Johnson.
„Jest jeszcze za wcześnie, aby powiedzieć, kto wygra wojnę na Ukrainie, ale jeden naród już poniósł katastrofalną stratę w prestiżu: Niemcy. Liderzy polityczni i biznesowi największej gospodarki Europy nie tylko nie zdołali udzielić Ukraińcom pomocy, której ci tak rozpaczliwie potrzebują, ale w swoich kontaktach z Rosją zostali zdemaskowani jako w najlepszym razie naiwni, a w najgorszym – współwinni” – pisze Johnson.
Jako najnowszy dowód przywołuje on ujawnienie przez dziennik „Bild” faktu, że kanclerz Olaf Scholz, który publicznie mówił o wysyłaniu broni Ukrainie, w rzeczywistości wykreślił z listy całą ciężką broń, redukując wartość pomocy o dwie trzecie. A także unikanie przez Niemcy pełnych sankcji wobec Rosji pod pretekstem, że przemysł i konsumenci nie byliby w stanie znieść bólu związanego z odcięciem dostaw energii z Rosji.
„Do niemieckiej opinii publicznej dopiero teraz dociera, że rosyjski gaz i ropa, które zasilają ich domy i samochody, a także ich partnerów z Unii Europejskiej, opłacają machinę wojenną Putina kwotą 250 miliardów funtów rocznie. Gdyby ten strumień pieniędzy został odcięty przez sankcje, Kreml nie miałby innego wyjścia, jak tylko zakończyć wojnę. Jednak w obecnej sytuacji konflikt prawdopodobnie zakończy się na długo zanim Niemcy przestaną importować rosyjską energię i zaczną wysyłać Ukrainie broń potrzebną do wygrania bitwy, która toczy się obecnie w Donbasie” – wskazuje autor.
Jak pisze, największy skandal wiąże się z gazociągiem Nord Stream, który przez prawie dwie dekady był wytrwale forsowany przez grupę niemieckich polityków – z ówczesnym kanclerzem Gerhardem Schroederem na czele – i rosyjskie korporacje państwowe. Jednym z protegowanych Schroedera jest Scholz, ale w relacje z Rosją uwikłani są niemal wszyscy czołowi politycy niemieckiej socjaldemokracji – podkreśla Johnson. Co zresztą, jak wskazuje, wpisuje się w długą, bo sięgającą co najmniej XVIII wieku wzajemną fascynację Niemiec i Rosji.
„Po uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości w 1991 roku Niemcy nie zwracali na nią większej uwagi. Zamiast tego podwoili swoją długoletnią politykę inwestowania w Rosji. Nawet kiedy Putin przejął władzę – zastraszając, ingerując, a w niektórych przypadkach najeżdżając swoich sąsiadów w celu zaspokojenia swoich imperialistycznych planów – politycy w Berlinie przymknęli na to oko. Niektórzy uwierzyli nawet rosyjskiej propagandzie, że Ukraina jest pełna neonazistów, mimo że jej prezydent jest Żydem, a w parlamencie (w przeciwieństwie do niemieckiego Bundestagu) nie ma partii skrajnie prawicowych. Dopiero gdy do Europy powróciły wojny i ludobójstwo, którym zapobieganie było podobno podstawą powojennego systemu, z niemieckich oczu spadły klapki” – pisze Johnson.
Wyjaśnia, że zapoczątkowana przez socjaldemokratycznego kanclerza Willy’ego Brandta w 1969 roku Ostpolitik, której celem było stopniowe odprężenie między RFN a Związkiem Sowieckim i która położyła podwaliny pod niemieckie zaangażowanie gospodarcze w Rosji po zakończeniu zimnej wojny, z czasem doprowadziła do uzależnienia energetycznego Niemiec.
„Republika Federalna szczyci się tym, że jest wzorem wolności, demokracji i rządów prawa. Zrobiła wiele, aby odkupić swoje winy za Holokaust i inne zbrodnie przeciwko ludzkości. Jednak w trakcie swojego dysfunkcyjnego romansu z Rosją Niemcy pozwoliły, by stały się zakładnikiem najgroźniejszej dyktatury świata” – wskazuje publicysta.
„Dzięki sile niemieckiej gospodarki, wciąż czwartej co do wielkości na świecie, berliński establishment jest jednocześnie arogancki i zadufany w sobie. Jednak zespół postaci, który dominował w niemieckiej polityce przez całe pokolenie, został przechytrzony, wymanewrowany i pokonany. Począwszy od samouwielbienia Gerharda Schrödera, poprzez uparty materializm Angeli Merkel, aż po moralne tchórzostwo Olafa Scholza – wszyscy oni są technokratami, niezdolnymi do zrozumienia wielkiej strategii, a tym bardziej do przewidzenia bezlitosnej logiki megalomanii Putina. Wszyscy okazali się beznadziejnie nieogarnięci. Ci dzisiejsi cesarze nie mają ubrań” – przekonuje Johnson.
Jak zauważa, przez chwilę, mniej więcej tydzień po rozpoczęciu wojny, wyglądało, że Scholz posłuchał wewnętrznego głosu, gdy mówił, że Niemcy mają absolutny moralny obowiązek dać Ukrainie wszystko, co w ich mocy. To mogło rozsadzić jego koalicję lub zdmuchnąć jego przywództwo, ale mogło też uczynić z niego bohatera, jeśli zdecydowałby się to zrobić, ale zamiast tego, od tamtej pory wycofuje się z obietnicy – wskazuje autor.
„Tragedia niemieckich elit polega na tym, że dążąc do stanięcia na wysokości zadania w kwestii odrażającej przeszłości, uczyniły się niezdolne do sprostania wymogom teraźniejszości. To nie sumienie uczyniło z nich wszystkich tchórzy, lecz imbecylne przekonanie, że Europa już nigdy nie ulegnie zauroczeniu, któremu kiedyś uległy Niemcy. A faktycznie stało się to ponownie – w Rosji. Niemcy nie są już wielką potęgą militarną, ale mogą stać się arsenałem demokracji w Europie. Naród niemiecki jest to winien Ukrainie, swoim sojusznikom i sobie” – konkluduje Daniel Johnson.
Źródło: PAP