
Wokół nowego filmu Pawła Pawlikowskiego wykreowana została aura wielkiego sukcesu artystycznego. „Zimna wojna” nie dostała jednak Złotej Palmy na festiwalu w Cannes (przegrała z filmem japońskim), na co liczyli rodzimi pochlebcy z wiodących mediów. Epatowano długością oklasków po projekcji. Tymi oklaskami chciano chyba jednak po prostu dobudzić wszystkich widzów, by nie zostali w kinie. Bo film jest przeraźliwie nudny.
Pawlikowski, brytyjsko-polski reżyser współpracujący z tamtejszymi telewizjami, po nagrodzeniu Oscarem antypolskiej „Idy” stał się ulubieńcem światowych mediów. W Cannes arogancko zaatakował ministra Piotra Glińskiego za domniemane „prześladowania” polskich artystów, a nie zająknął się, że dostał olbrzymie państwowe dofinansowanie na produkcję filmu.
Czarno–biała „Zimna wojna” wydaje się jednak utworem przeciętnym od strony artystycznej. Autor imituje tu formę polskich filmów z przełomu lat 50. i 60. XX wieku (m.in. utwory Wojciecha Hasa i Kazimierza Kutza), a także niektóre obrazy europejskiej „nowej fali” z tamtego okresu, które jednak były o wiele bardziej autentyczne. Akcja „Zimnej wojny” opiera się na luźno zmontowanych scenach, nie połączonych dynamiczną nicią dramaturgiczną. Miał to być film nastroju i nostalgicznych emocji. Losy pary bohaterów, Zuli i Wiktora, wzorowane zostały ponoć na przeżyciach rodziców reżysera, dramatycznie odczuwających swoje rozstania i powroty. W rzeczywistości jednak, co Pawlikowski potwierdził w wywiadach, prawdziwe i ekranowe postacie bardzo się różnią.
Czytaj także: Szok! Ahmet pobił na śmierć. Został „skazany” na trening radzenia sobie z agresją
Akcja filmu rozpoczyna się w czasach stalinowskich na początku lat 50. XX wieku, kiedy Zula, młoda i zdolna dziewczyna z prowincji, wstępuje do zespołu pieśni i tańca Mazurek, w którym starszy od niej Wiktor pracuje jako dyrygent. Kolejne zawirowania miłosno – polityczne, ilustrowane na przemian muzyką ludową i jazzową, prowadzą parę do Paryża, gdzie Wiktor, który wcześniej uciekł do stolicy Francji, występuje w klubie jazzowym. Później oboje wracają do Polski. Kolejne rozstania, powroty i zdrady kończą się przysięgą miłosną w opuszczonej prawosławnej świątyni.
Niestety cała historia wydaje się sztuczna, nudna i wtórna w stosunku do wspomnianych na początku filmów z lat 50. i 60., w których, niezależnie od intencji twórców, odczuwaliśmy autentyzm tamtych czasów. Problem polega na tym, że autor filmu stwarza na ekranie wrażenie, że komunistyczny stalinizm w Polsce był polityczną i kulturową kreacją polską, wyrastającą z rodzimej tradycji i kultury. Nie muszę dowodzić, że jest to fałsz!
Czytaj także: Pawłowicz na wojnie z Biedroniem: Demaskujmy ogłupiających Polaków lewackich „kaznodziejów”