Wielomski: Naloty dywanowe marksistów na Korwin-Mikkego

REKLAMA

Słynny wpis na blogu Janusza Korwin-Mikkego na temat paraolimpiady nie spodobał mi się ze względów natury estetycznej. Nie uważam, aby był obraźliwy dla niepełnosprawnych, ale – jak to się mówi – był „niesmaczny”. Jakkolwiek zastosowano tam pojęcia w kategoriach medycznych, to przecież każdy wie, że słowo „debil” ma w języku polskim konotację pejoratywną. Zapewne wielu niepełnosprawnym sportowcom po ludzku było przykro, gdy ten wpis czytali lub usłyszeli choćby jego fragmenty w radiu czy telewizji. To było pierwsze wrażenie, ale zaraz potem rozpoczęło się „wielkie polowanie na JKM” we wszystkich mediach. Zdałem sobie sprawę, że bój nie idzie o kwestię smaku i stylu – jak początkowo mi się wydawało – ale o ideologię. Można nawet całkiem łatwo zidentyfikować jej źródła. To szkoła frankfurcka, skupiona na problemach „emancypacji” rozmaitych rzekomo prześladowanych grup społecznych.

Frankfurtczycy, jako autentycznie inteligentni marksiści, pierwsi zorientowali się, że rewolucja skazana jest na niepowodzenie z powodu rozpadu „podmiotu historycznego”, czyli proletariatu. Robotnicy wzbogacili się, zaczęli jeździć dobrymi samochodami i kupować luksusowe produkty konsumpcyjne. Rewolucja całkowicie wywietrzała im z głowy, gdyż na drodze rewolucyjnej komunizm – czyli zniesienie wszelkiej własności – może poprzeć tylko ten, kto nic nie ma. W tej sytuacji frankfurtczycy poczęli poszukiwać zastępczych podmiotów historycznych, które nie tyle już nawet przeprowadzą rewolucję własnościową, co kulturową. Stąd ich skupienie na rozmaitych „prześladowanych” mniejszościach. W zależności od sytuacji bywali nimi Żydzi, Murzyni, kobiety, homosie, poszczególne grupy zawodowe, a teraz doszlusowali do nich jeszcze niepełnosprawni.

REKLAMA

Dywanowe naloty na JKM wykazały, że w dyskursie medialnym paraolimpiada nie służy już celom, dla których została stworzona. Prawdę mówiąc, naiwnie sądziłem, że jest ona po to, aby ludzie bez rąk i nóg mogli się pobawić w sport. Jej cele były szlachetne: jeśli niepełnosprawny ma siedzieć zamknięty w domu i pełen goryczy na świat przerzucać programy pilotem telewizyjnym, to lepiej niech pobiega na jednej nodze, pościga się na wózku inwalidzkim, pogra w piłkę itd. Nie ma nic złego w tym, że ludzie się bawią i mimo kalectwa starają się mieć takie same rozrywki jak wszyscy inni. Skoro zaś są niepełnosprawni, to startują wraz z innymi niepełnosprawnymi, gdyż jednonogi nie dogoni dwunogiego sportowca.

Niestety, to powoli przestaje być zabawa. Już przed wpisem JKM zwróciłem uwagę, że medaliści paraolimpijscy zaczęli w mediach dopominać się o zrównanie premii za medale paraolimpijskie z olimpijskimi. Innymi słowy: żądano wielokrotnej podwyżki. Zdziwiłem się, że ktoś w ogóle dostaje pieniądze za medale paraolimpijskie. Ciągle przecież słyszeliśmy, że największym osiągnięciem paraolimpijczyka jest sam udział, zabawa i przełamanie własnych ograniczeń. A tu, przynajmniej niektórym, chodzi o pieniądze.

Parasportowiec to… zawód. Wraz z pieniędzmi muszą się pojawić (pewnie się już nawet pojawiły): komercjalizacja, śrubowanie wyników, doping i duże pieniądze. Nie chodzi już o zabawę? Największym osiągnięciem nie jest już przełamanie własnej niepełnosprawności? Dyskusja po wpisie JKM wykazała bardzo silne zideologizowanie parasportu. Nie zwróciliśmy dotąd uwagi, że ta sfera została już zdominowana przez narrację emancypacyjną i zawłaszczona przez lewicę, a niepełnosprawni sportowcy stali się jednym z frankfurckich podmiotów historycznych, elementem kontrkultury. Tak w ogóle, szerzej, wpisuje się to we współczesne zjawisko rozdrobnienia społeczeństwa na rozmaite mniejszości. Jeśli podliczymy wszystkie te mniejszości – Żydów, Murzynów, homosiów, kobiety, wykluczonych, niepełnosprawnych – to trudno nie skonstatować, że mniejszości te stanowią większość. Same kobiety to ponad 50% społeczeństwa i – jak tłumaczyła mi kiedyś pewna feministka – z tego powodu stanowią „mniejszość specyficzną”. No dobrze, to gdzie jest ta „większość”, która uciska owe mniejszości?

Tej „większości” nie należy rozumieć dosłownie. Stanowi ją Kościół i religia, normalna rodzina, państwo, hierarchia społeczna i własnościowa. Tą znienawidzoną „większością” jest świat tradycyjny, a dokładniej: resztki świata tradycyjnego, które jeszcze nam pozostały. Celem frankfurckiej emancypacji jest unicestwienie świata tradycyjnego za pomocą buntu wykreowanych mniejszości, stanowiących podmiot historyczny rewolucji kulturowej, której celem jest zniszczenie świata zastanego, ukształtowanego przez tysiąclecia; co gorsza, odtwarzającego porządek natury stworzony przez Boga. Tak, to Bóg jest w istocie wrogiem emancypacji, gdyż stworzył świat w którym są „prześladowane” i „uciskane” mniejszości. To Bóg stworzył „pana” oraz „niewolnika” i warunkiem emancypacji – jak uczy Hegel w interpretacji Alexandre’a Kojève’a – jest wymazanie z ludzkich umysłów idei Boga i stworzonej przezeń hierarchii i natury rzeczy. Boskim narzędziem, za pomocą którego – w tradycyjnym świecie – Stwórca gwarantował istnienie porządku naturalnego, było państwo, na czele z suwerenem, który był etatystyczną imitacją Boga, którego wszechmoc była refleksem wszechmocy Najwyższego, którego prawodawstwo było powieleniem prawodawstwa objawionego. Wszystko to zgodnie z podstawową zasadą chrześcijańskiej teologii politycznej: jeden Bóg w Niebie, jeden suweren w państwie.

Procesy emancypacyjne układają się w jedną wielką ideologię buntu przeciwko porządkowi naturalnemu. Dziś ułatwia tenże bunt brak realnego suwerena. W państwie liberalno-demokratycznym suweren zanikł. Zabrakło gwaranta tradycji i prawa naturalnego. Dlatego ideolodzy rewolucyjni zręcznie kreują rozmaite mniejszości i rzucają je do walki przeciwko pozostałościom świata tradycyjnego, z hasłami „emancypacji” i „równouprawnienia” na sztandarach. Na naszych oczach rzucili właśnie do walki bataliony paraolimpijczyków. Część z nich pewnie nawet nie wie, że stali się forpocztą rewolucji.

REKLAMA