Lockdown zabija po cichu. Niemcy w przededniu bankructwa

Bezrobocie, zatroskanie - zdj. ilustracyjne.
Bezrobocie, zatroskanie - zdj. ilustracyjne. (Fot. Pixabay)
REKLAMA

W Niemczech przedłużono lockdown do 28 marca, a zanosi się na kolejne przedłużenie zamknięcia większości handlu i niemal wszystkich usług. I na falę upadłości dziesiątek tysięcy firm.

To trwające już końca poprzedniego roku zamknięcie handlu i usług krytykują i domagają się ich pilnego otwarcia jedynie niektórzy politycy dość prawicowej Alternatywy dla Niemiec i demoliberalnej FDP. Ale nawet nie wszyscy liderzy tych dwóch partii chcą szybkiego powrotu do normalności – zapewne m.in. w obawie, że lud pracujący i niepracujący miast i wsi (szczególnie lud w wieku starym i ci już otumanieni codzienną propagandą wielkich mediów o rzekomych koniecznościach utrzymywania restrykcji, ograniczeń itd.) może nie zagłosować na nich w kilku tegorocznych wyborach. Tzn. w kilku zaplanowanych na wiosnę wyborach do parlamentów ważnych landów i we wrześniowych wyborach do Bundestagu.

Tak to idiotyczne i korupcyjne reguły i praktyki tzw. demokracji zamykają usta nawet tym niezbyt licznym, którzy zachowali zdrowy rozsądek. I którzy dobrze wiedzą, że dla długoterminowego zdrowia społeczeństwa, dla jego przedsiębiorstw i gospodarki, dla zachowania ich dotychczasowych swobód, własności i majątków, niemal wszystkie dotychczasowe zakazy, nakazy i ograniczenia należy natychmiast znieść.

REKLAMA

W związku z tym już od pierwszych dni lutego mnożą się głosy niemieckich ekonomistów i instytutów badawczych, że obecnego zamknięcia firm, sklepów i usług, trwającego często od 2 listopada, nie przeżyje do wiosny co czwarty lub co piąty taki nieduży zakład czy sklep – w zależności od branży i sytuacji lokalnej.

Tym bardziej, że firmy i zakłady usługowe tracą zaufanie już nie tylko do polityków, mediów i urzędników, ale także do siebie nawzajem. Bo już nie wiedzą lub nie są pewni, czy ich dotychczasowy biznesowy partner lub klient stoi już może na skraju bankructwa, czy jeszcze nie? Czy więc warto kontynuować z nim dotychczasowe relacje i biznesy, czy jednak należy je przerwać – dla dobra własnego? Czy kontynuować inwestycje rozpoczęte zimą czy latem ub. roku, czy natychmiast wycofać się z nich – dla ratowania reszty biznesu?

W styczniu br. już ponad jedna trzecia przedsiębiorstw działających w Niemczech wprowadziła pracę w skróconym wymiarze godzin, a ponad 31 proc. spośród wszystkich firm wystąpiło o państwowe dotacje do wynagrodzeń pracowników, jakie prawnie przysługują po wprowadzeniu przymusowych przestojów czy innych ograniczeń w pracy (w tym np. aż 86 proc. firm gastronomicznych). Ile takich firm będzie w marcu br., jeżeli rządowe lockdowny nie zostaną zniesione? Może już 45-50 proc.?

Tymczasem dług państwa (i podatników) ciągle rośnie – choć w proporcji i tempie nieco mniejszym niż np. w już całkiem socjalistyczno-marnotrawnej i stojącej na progu bankructwa Republice Włoskiej czy podobnie żałosnej Republice Francuskiej. Nowe zadłużenie ubiegłoroczne RFN, wynikające z zamknięcia części gospodarki i całej „walki z pandemią”, wyniosło aż ok. 131 miliardów euro. A analogiczne nowe zadłużenie tegoroczne może sięgnąć (wg planów rządu) aż ok. 180 mld euro (!). W związku z tym niektórzy z rządzących socjalistów i chadeków już kombinują, czy dla „ratowania budżetu” znacząco skuteczniejsze byłoby podniesienie podatków dochodowych i VAT, czy może jednak wprowadzenie nowego „podatku od majątku” w wysokości aż „od 10 do 20 procent wszystkich zasobów netto” (!)? A szef Urzędu Kanclerskiego – Helge Braun z CDU – wystąpił z pomysłem wprowadzenia takich zmian w ustawie zasadniczej, żeby na wiele lat znieść obowiązujący konstytucyjny hamulec zadłużenia. Wunderbar!

Czytaj także:

„Wykluczanie” drobnych i średnich przedsiębiorców. Ciche umieranie

Dlatego coraz więcej przedsiębiorców drobnych i tych zupełnie małych już ponoć mówi o swoim „cichym umieraniu” (wg tygodnika „Junge Freiheit”). Szczególnie tak mówią ci, którym różne urzędy nakazały zamknięcie działalności już w marcu czy kwietniu ub. roku i których zamknięcie trwa w zasadzie do dziś – to między innymi organizatorzy i liczne firmy obsługujące targi, wystawy, konferencje, spotkania i różne imprezy rozrywkowe. To także pracownicy branży estradowej, „eventowej”, znacznej części gastronomii itd. – od jesieni już zupełnie „wykluczeni” (używając języka lewicy) przez rządy z życia gospodarczego. A także liczne małe biura podróży, małe i średnie hotele oraz inne firmy branży turystycznej. Niektórzy konserwatywni publicyści uważają, że znany termin Berufsverbot, czyli prawnego zakazu wykonywania określonego zawodu (spopularyzowany przez lewicową prasę w Niemczech Zachodnich i krajach komunistycznych już w latach siedemdziesiątych XX wieku, a dotyczący w praktyce zakazów pracy w urzędach czy szkołach RFN dla [raptem kilkuset] różnych niebezpiecznych terrorystów z RAF czy komunistów), teraz już nabrał aktualności faktycznie ponurej i powszechnej – a nie sporadycznej i selektywnej, jak w latach siedemdziesiątych.

Problem tego „umierania na raty” dotyczy oczywiście przede wszystkim przedsiębiorców najmniejszych – tych z firm jedno- czy dwuosobowych, których w Niemczech jeszcze w roku ubiegłym było prawie 3 miliony. A przecież poza nimi jest jeszcze kilkanaście milionów tych, którzy pracują w firmach trochę większych, ale też przeżywających różne kłopoty (firmy zatrudniające mniej niż 250 pracowników dają w sumie pracę blisko 68-procentom ogółu zatrudnionych i płacących „składki” do niemieckiego ZUS). Teraz ponoć już wielu z tych „wykluczonych” zastanawia się, czy sprzedać, co się tylko da, i gdzieś wyjechać za pracą – czy też ryzykować wieloletnią biedę i pozostanie na starość na łasce państwowych zasiłków i rent?

Tymczasem 16 lutego br. federalny minister gospodarki Peter Altmaier radośnie ogłosił, że już 90 proc. zaliczek dla tych firm, które są zamknięte od początku listopada, zostało tym firmom już wypłaconych – na łączną kwotę ponad 6 miliardów euro.

Nie wspomniał jednak, że ta państwowa pomoc w większości biznesowych przypadków wynosi tylko kilka tysięcy euro (jednorazowo). Liczne poszkodowane firmy twierdzą, że nie wystarcza to im nawet na opłacenie bieżących czynszów. A wiele innych, np. sklepów detalicznych, mówi branżowemu zrzeszeniu HDE, że obiecana przez rząd pomoc jeszcze do nich nie dotarła. Z kolei aż 65 proc. ankietowanych sprzedawców detalicznych (w śródmieściach miast) zakłada, że w ciągu najbliższych miesięcy będzie musiało ogłosić niewypłacalność, jeśli pomoc państwa nie będzie większa i nie dotrze do nich w najbliższych dniach.

Ale na rządowych lockdownach i ograniczeniach cierpią nie tylko drobni czy średni przedsiębiorcy. Odczuwają je także – choć w znacznie mniejszej mierze i głównie tylko w wymiarze finansowym – pracownicy najemni. Z danych niemieckiego Urzędu Statystycznego wynika, że w Niemczech w ubiegłym roku – po raz pierwszy od co najmniej 13 lat – spadły przeciętne miesięczne zarobki brutto. Licząc pensje łącznie z dodatkami, spadły one średnio o ponad 0,6 proc. w porównaniu do roku poprzedniego. Głównym tego powodem ma być wynikające z lockdownu skrócenie średniego czasu pracy. Natomiast spadek płac realnych – ze względu na wzrost inflacji i cen w Niemczech w 2020 roku o raptem niecałe 0,5 proc. – był większy. Wyniósł średnio 1 proc. (wg DPA).

Spadki eksportu i całej gospodarki

W roku ubiegłym niemiecka gospodarka zmalała (wskutek restrykcji i ograniczeń wprowadzonych przez rządy) aż o 5,1 procent. Jest to co prawda trochę mniej niż w rekordowym do tej pory roku 2009, kiedy to spadek PKB wyniósł 5,7 proc. Ekonomiści związani z rządem oceniają, że w tym roku ten spadek niemieckiego PKB nie przekroczy 3 proc., a dopiero w roku 2022 nastąpi „powrót do poziomu sprzed pandemii”.

Niemieckich polityków i wyższej rangi urzędników szczególnie martwi spadek wartości niemieckiego eksportu w ub. roku – aż o 9,3 procent (do poziomu 1205 miliardów euro). Był to pierwszy spadek eksportu od roku 2013 i największy od 2009, kiedy to (po globalnym kryzysie finansowo-bankowym z jesieni 2008 r.) wyniósł on 18,4 proc. Również spadek niemieckiego importu w ub. roku okazał się dotkliwy – wyniósł bowiem 7,1 proc. (spadł do 1025,6 mld euro). Ale, jak widać, przewaga wywozu towarów i usług nad ich przywozem utrzymuje się nadal na rekordowym w świecie poziomie – aż prawie 180 mld euro, co już od 1957 roku jest podstawą zachodnioniemieckiej gospodarki.

Decydujący wpływ na te spadki miał oczywiście nieszczęsny lockdown – wprowadzony przez niemal wszystkie rządy państw Unii Europejskiej, USA, Kanady itd. w marcu i kwietniu ub. roku. Zamknięcie granic, zakłócenia w logistyce i przymusowe przerwy w łańcuchach dostaw znacznie spowolniły działalność eksportową firm niemieckich i innych w owym czasie. Handel zagraniczny częściowo wydobył się z zapaści latem i jesienią, jednak to nie wystarczyło, żeby zrównoważyć jego generalny spadek. Wprawdzie w grudniu eksport Niemiec wzrósł w porównaniu do listopada, ale zaledwie o 0,1 proc. i był poniżej poziomu z lutego 2020 roku aż o 4,6 procent.

Zamknięcie dużej części niemieckiej gospodarki, a przede wszystkim handlu i usług, trwa więc nadal i dalej nie wiadomo, kiedy się wreszcie zakończy. Niektórzy ekonomiści szacują, że każdy tydzień lockdownu to strata dla niemieckiego PKB aż ok. 3,5 miliarda euro (albo, inaczej licząc, ok. 0,4 proc. kwartalnego PKB). Z sondażu opinii, przeprowadzonego w lutym w kilku tysiącach firm przez instytut Ifo wynika, że kierownicy niemieckich przedsiębiorstw spodziewają się, że różne rządowe restrykcje i ograniczenia związane z wirusem potrwają aż do połowy września br. (!). A normalizacja ich działalności gospodarczej nastąpi najwcześniej w październiku. Sehr schlimm!

Tomasz Mysłek


Najwyższy Czas - okładka nr 09-10 (2021).

REKLAMA