Kulisy pokazowej akcji policji. Ludzie krzyczeli, płakali, pod ich nogami wybuchały granaty

Policja/Fot. PAP
Policja/Fot. PAP
REKLAMA

O skandalicznej, pokazowej akcji policji, która w Rybniku „szturmowała” klub Face2Face, Tomasz Sommer rozmawia z Sandrą i Marcinem – właścicielami dyskoteki, przedsiębiorcami, których sprzeciw wobec lockdownu sanepid ukarał rekordową grzywną.

– Zdjęcia sprzed klubu Face2Face obiegły całą Polskę 30 stycznia 2021 roku i w dniach późniejszych. Zmobilizowano na Was armię funkcjonariuszy.

– Zmobilizowano około 150, może więcej…

REKLAMA

– Niektórzy doliczyli się około 200. Samych radiowozów było kilkanaście.

– Było 60 dużych radiowozów.

– Chyba liczyli się z tym, że będą kogoś stamtąd wywozić.

– Byli przygotowani na to, że będzie naprawdę gruba akcja – i chyba się bali. Ale oficjalnie przyszli tylko w asyście… sanepidu. Przyszli niby łagodnie, delikatnie, ale z pałą i gazem w ręku.

– Najpierw opowiedzcie, co to jest za klub.

– Dwa parkiety, z różną muzyką. Działający od czterech lat. Typowy klub muzyczny. Otwarty w piątek, sobotę i niedzielę.

– Z restauracją?

– Jedynie napoje.

– Czyli imprezownia, jak to młodzież mówi.

– Dokładnie.

– W ramach akcji #otwieraMy wróciliście do działalności 30 stycznia?

– Otworzyliśmy się 22 stycznia i było w miarę spokojnie. Tydzień później, 30 stycznia, w sobotę, doszło do tej słynnej akcji.

– I mieliście face to face z 200 funkcjonariuszami.

– Gdy przyjechali pod lokal, zapytaliśmy, co będą robić. Powiedzieli, że się naradzają i na razie nie wiedzą. W sumie było to kłamstwem. Wiedzieli, co będą robić. Wszyscy byli zmobilizowani, przygotowani. Grupowali się, zrobili kordony. Wchodzili na ostro bez żadnych negocjacji. Weszli jak do siebie.

– Weszli i wyrzucili ludzi na zewnątrz? O której to się zaczęło?

– Do akcji doszło o 22.30. Wyszło jednak co najmniej dziwnie. Po wszystkim policja dowiedziała się, że weszła nielegalnie. Weszli w związku z doniesieniem sanepidu o zamknięciu lokalu. Okazuje się jednak, że nie było żadnej dostarczonej decyzji o zamknięciu, więc policja nie mogła działać, ale działała. Teraz sprawa idzie w tym kierunku, żeby to obronić, wyciągnąć konsekwencje. Wtedy byli oszukani przez instytucję, jaką jest sanepid.

– Ile osób było w środku?

– Około 200.

– Czyli jeden na jednego. Jeden funkcjonariusz na jednego klienta.

– Tylko klienci nie mieli gazów, pałek i nietykalności. Pewnie poradziliby sobie, jakby mogli. Policja teraz mówi, że ludzie na zewnątrz byli agresywni, dlatego w ruch poszła broń gładkolufowa i granaty. Wcale tak nie było. Policja miała w rozkazie, że mają rozgonić ludzi. Wyrzucić z lokalu, zamknąć lokal, a później rozgonić. Nasi goście nie chcieli opuścić miejsca pod klubem. Twierdzili, że z klubu ich wyrzucili, ale zostają pod klubem. Nikt ich nie może stamtąd wyrzucić. Dlatego cała ta sytuacja potoczyła się tak, jak się potoczyła. Nie chcieli się rozejść.

– Tam została użyta broń gładkolufowa, ale jak rozumiem, strzelano w powietrze. Nikt nie ucierpiał?

– Na całe szczęście tak.

– Także granaty hukowe.

– Ja się tego nie obawiam, bo byłem na niejednym proteście i wiem, jak wygląda ten granat i jaka jest eksplozja. Ale dla przeciętnego człowieka, który po prostu przyszedł się pobawić, to naprawdę był dramat. Ludzie krzyczeli, płakali. Czuli się, jakby to było jakieś powstanie albo wojna. Ludzie nagrywali filmy. Pod ich nogami wybuchały granaty. Nie wiedzieli, gdzie mają uciekać. Była to naprawdę stresująca sytuacja dla naszych gości.



– Rzucanie granatami trwało dłuższą chwilę.

– To nie był jeden granat. O 22.30 weszli do lokalu. Minęło trochę czasu, bo stwierdzaliśmy, że to w stu procentach nielegalne.

– Dyskutowaliście z nimi?

– Staraliśmy się, ale się nie dało. Stwierdziliśmy, że ich ignorujemy, jakby ich nie było. Weszli. Stali kordonem w środku na górze i na dole. Ale muzyka dalej grała, ludzie nadal tańczyli. Później słynny „James Bond” podszedł i wyrwał mikrofon naszemu didżejowi.

– „James Bond”?

– Jeden z policjantów, stojąc w kordonie przed lokalem, został zapytany, czy może się wylegitymować. Pan powiedział, że nazywa się „Bond, James Bond”.

– Czyli samego „Jamesa Bonda” do Was wysłali?

– Taka poważna sytuacja. Jeden też wylegitymował się jako Brzęczyszczykiewicz. Ale to pan „Bond” wziął mikrofon na dolnym parkiecie. Kazał wszystkim wychodzić, skończyć imprezę. Didżej się wystraszył i wyciszył muzykę. Na górnym parkiecie „Bond” miał trochę trudniej, bo tam ja stałam. Twierdziłam uparcie, że nie wyłączymy muzyki, bo wszystko robimy legalnie. Pan zagroził, że mnie zakuje. Didżej wyłączył muzykę bez mojej zgody, mówiąc, że zaraz mnie skują. W środku też gazowano ludzi. Do momentu, kiedy dostarczyliśmy dowody, twierdzili, że nie gazowali.

– W środku był użyty gaz. Szczerze powiedziawszy, skoro było dużo ludzi, powstało zagrożenie spowodowaniem paniki. Przy takiej panice mogą się zdarzyć nieprzyjemne rzeczy.

– Jedna dziewczyna zemdlała. Wyrwaliśmy okna, żeby mieć jakiś dostęp do świeżego powietrza. Dziewczyna nie potrafiła złapać oddechu, a policja nie chciała przepuścić nikogo. Policjanci zablokowali oba parkiety, a górny parkiet tak, że ludzie nie mogli z niego zejść. Także nie chcieli przepuścić tej dziewczyny, która zasłabła. Dlatego musieliśmy jakoś zareagować. Ogólnie policja była bardzo bezczelna. Pan chciał iść do toalety, to mu powiedzieli, że ma się wysikać do kufla albo go skują i wezmą na 48. Zastanawiamy się, dlaczego ktoś jest tak bezczelny. Nie mówimy, że było to gazowanie na pełnej mocy. Sami siebie by zagazowali. Gazowali mądrze, delikatnie, żeby psiknąć w tego, kto im przeszkadzał. Mamy z tego nagrania, bo każdy ma telefon i nagrywa.

CZYTAJ WIĘCEJ W TYM TEMACIE: To przypomina rok 1946 i zagrywkę Stalina

– Dzięki temu wszyscy w Polsce to zobaczyli.

– Zastanawiamy się jednak, jak trzeba być bezczelnym, żeby gazować ludzi w lokalu, wiedząc, że każdy nagrywa, i mimo to kłamać w żywe oczy, że się nie gazowało. Przecież wiadomo, że będziemy mieć dowód. Poszedłem 5 lutego rozmawiać z panią rzecznik na komendzie. I wtedy było to słynne moje zamknięcie, aresztowanie. Mam zakaz prokuratorski, czekam na rozpatrzenie sprawy. Nie mogli sobie poradzić, żeby nas zamknąć… Wybrali taką opcję, że zamknęli na chwilę jedno z nas [Marcina – dop. Red.], żeby lokalu nie można było otworzyć.

– Po tym wydarzeniu nadal mieliście otwarty klub?

– Tydzień po wydarzeniach chcieliśmy lokal otworzyć, ale się nie udało, gdyż zostałem zatrzymany. Chcieliśmy się otworzyć, gdyż zamknięcie 30 stycznia było całkowicie nielegalne. Co prawda panie z sanepidu przyszły z gotowym pismem odnośnie zamknięcia klubu, ale po pierwsze: nikomu pisma nie dostarczyli – ani 30 stycznia, ani w następnym tygodniu. Zamknięcie było całkowicie nielegalne, w związku z tym 5 lutego otwieraliśmy się całkowicie legalnie, ale 5 lutego mnie zatrzymali. Pojechałem na dołek. Rano prokurator przedstawił mi zarzuty. I dostałem środki zapobiegawcze.

– Prokurator domagał się aresztowania czy zastosowania środków zapobiegawczych?

– Tylko środki zapobiegawcze. Czyli zakaz prowadzenia działalności i dozór policyjny. Prokurator mówił, że to zatrzymanie nie było z jego inicjatywy. To były działania policyjne. Czyli od 5 lutego klub jest zamknięty. Walczymy z sądami. Wiadomo, oni mają czas. Dla przykładu: wydłużają nam wszystko. Przepytują osoby, które spisywali pod lokalem. Trwa to naprawdę długo, bo było ponad 600 osób spisanych. Do tego walczymy z sanepidem. A co nas totalnie zaskoczyło, pokazując, że żyjemy w państwie bezprawia? Kara z sanepidu. Dostaliśmy maksymalną karę administracyjną, jaka może być przyznana w związku ze stanem epidemii, czyli 30 tys. zł. My takich kar dostaliśmy aż dwie. Dwa razy po 30 tys. za te same działania, za ten sam dzień.

– A czym to zostało uzasadnione?

– Jedna, że sprzedawaliśmy alkohol ludziom, a druga, że otworzyliśmy lokal i ludzie tańczyli. Jest szereg błędów w tej decyzji. Jeden z nich to odwołanie się do starego rozporządzenia. Powołali się na rozporządzenie, które wygasło 17 stycznia, a my otworzyliśmy 23 stycznia. Do tego nie zapewniono nam czynnego udziału w postępowaniu. Nie mogliśmy się do tego ustosunkować. Myślimy, że jest to spowodowane tym, że opublikowaliśmy w sieci umorzenie postępowania sanepidu w związku z zamknięciem naszej działalności. Już go nie przedłużyli, tylko umorzyli. Podaliśmy tę informację i media zaczęły się interesować. Zaczęły pytać w sanepidzie, czy to faktycznie przedsiębiorca wygrał z sanepidem. Okazuje się, że chyba po prostu ktoś nie dopilnował terminów i chciał się bronić atakiem. Termin mijał dopiero następnego dnia. My wysłaliśmy pismo uzupełniające, aczkolwiek oni tego nie zaakceptowali. Jest jeszcze inna sprawa z tym sanepidem. Dowiedziałem się od znajomych, że dostałem karę z sanepidu. Okazało się, że dyrektor wojewódzki sanepidu ogłosił to w radiu, zanim wysłał nam jakiekolwiek pismo. My nie dostaliśmy decyzji, nasz prawnik nie dostał decyzji, ale on ogłosił, że wydali decyzję i dostaliśmy 60 tys. zł kary. Najgorsze jest to, że my wiemy i zdajemy sobie sprawę z tego, że to taka zagrywka, żeby wystraszyć innych ludzi i przedsiębiorców. Jeżeli ktoś sobie zdawał sprawę z 30 tys. zł, to na 60 tys. zł już nie był przygotowany. My też nie byliśmy przygotowani.

CZYTAJ TAKŻE: Nowe wytyczne policji w walce z przedsiębiorcami. Takiej taktyki jeszcze nie było

– Jaka była skala Waszego biznesu? Skoro wchodziło 200 osób, skala wydaje się duża. Na jakim poziomie są stałe koszty teraz, gdy jest lockdown?

– Nasze miesięczne koszty to około 30 tys. złotych. Lokal wynajmujemy, do tego dochodzą opłaty, koncesja. Kiedy lokal działa, koszty są jeszcze większe.

– Kiedy doszło do zamknięcia, musieliście te koszty ponosić, czy miasto zatrzymało czynsz?

– Wynajmujemy od prywatnej osoby, więc miasto absolutnie nie zatrzymało czynszu. Koncesję musieliśmy płacić przez cały rok, chociaż nie pracowaliśmy. Także licencję ZAIKS-u. Tych opłat jest sporo. Nikt nie raczył nam tego anulować czy chociażby wstrzymać…

rozmawiał Tomasz Sommer


Najwyższy Czas - tygodnik.

REKLAMA