Straszenie Rosją. Putin – na razie – nas nie napadnie

Prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin. Foto: PAP/EPA
Prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin. Foto: PAP/EPA
REKLAMA
Zgodnie z niedawnymi doniesieniami prasowymi, wicepremier Jarosław Kaczyński miał powiedzieć w Sejmie, że ataki hakerskie na konta mailowe polityków to zwiastun rychłego ataku Rosji na Polskę. Naszym zdaniem jednak, jeśli w ogóle Rosja zaatakuje, jest to dość odległa perspektywa. Zresztą nie tylko my tak uważamy, ale podobne zdanie wyraża były szef Sztabu Generalnego WP, gen. dr Mieczysław Gocuł, który niedawno udzielił druzgocącego wywiadu w „Tygodniku Przegląd”.

Gen. Gocuł we wspomnianym wywiadzie mówi: – Dlatego apeluję, by powściągać się w opowieściach o czyhających na nas Rosjanach. Długoterminowo to nie Putin jest naszym zmartwieniem, ale to, co po nim nastąpi. Musimy mieć świadomość, że jeśli w Rosji dojdzie do jakiejś rewolucji – a z historii wiemy, że to możliwy scenariusz – będziemy mieć na granicach Polski realne zagrożenie militarne, miliony uchodźców. Trzeba się do tego przygotować, podobnie jak to robiliśmy w początkowej fazie konfliktu na Ukrainie. Na flance wschodniej to niestabilność systemów politycznych jest większym zagrożeniem niż zgromadzony tu potencjał, choć tego drugiego nie należy ignorować.

Generał ma rację. To, że długofalowym celem Rosji jest poszerzenie strefy wpływów na Europę Środkową, nie ulega wątpliwości. Ale Rosja zaczęła od Ukrainy. Działania przeciwko Ukrainie – która dla Rosji, jak widać, ma największe znaczenie, dając dostęp do Morza Czarnego oraz umożliwiając włączenie do własnej strefy wpływów znaczącego potencjału przemysłowego, ludzkiego, rolniczego oraz zasobów – mają dla Rosji priorytet.

REKLAMA

Możliwe były różne scenariusze realizacji celu, jakim jest włączenie Ukrainy do rosyjskiego kręgu sojuszników. Najbardziej kosztowny i bardzo ryzykowny to przeprowadzenie pełnoskalowego ataku, zajęcie całego państwa i osadzenie w Kijowie sprzyjającej sobie władzy. W takim przypadku jednak Rosja natrafiłaby na taką samą barierę, na jaką Amerykanie trafili w Iraku. Amerykanie podbili Irak z zadziwiającą łatwością – po to, by przez kilka kolejnych lat zmagać się z iracką partyzantką. W końcu musieli się wycofać, choć upewnili się wcześniej, że w Bagdadzie pojawił się w miarę sprzyjający im rząd, wybrany mniej więcej demokratycznie. Na jak długo? To się okaże.

Rosja na Ukrainie trafiłaby dokładnie na to samo. Wiele lat ciężkich walk rosyjskich wojsk okupacyjnych z ukraińską partyzantką, ukraińskimi patriotami i ukraińskimi nacjonalistami. W efekcie mielibyśmy niekończącą się jatkę, izolację Rosji na arenie międzynarodowej; więcej by to Rosji przysporzyło strat niż korzyści.

Dlatego Rosja wybrała inną drogę. Odbierając Ukrainie ważny dla Rosji Krym i dwa niewielkie skrawki terytorium przy wschodniej granicy, Rosjanie doprowadzili do zahamowania integracji Ukrainy ze strukturami zachodnimi, a przede wszystkim NATO. Długotrwała wojna na wyniszczenie w końcu doprowadzi do upadku gospodarki ukraińskiej, a wtedy Ukrainie pozostanie jedna droga – negocjacje. Będzie trzeba się z Rosją dogadać, bo to oznaczałoby zakończenie wyniszczającego konfliktu, wznowienie wzajemnej wymiany handlowej, odbiór przez Rosję ukraińskich produktów przemysłowych. Putin spodziewa się, że w pewnym momencie będzie to jedyna droga Ukrainy do wyjścia z tej ciężkiej sytuacji, która prowadzi do coraz większej degradacji ekonomicznej.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Dopóki rosyjskie cele na Ukrainie nie zostaną pomyślnie zrealizowane – a to może zająć jeszcze ładnych kilka lat – państwo to nie zdecyduje się na dokonanie kolejnej agresji na Polskę czy na państwa bałtyckie. Bądź co bądź są to jednak członkowie Sojuszu Północnoatlantyckiego, a zatem bezpośredni atak na te państwa – z punktu widzenia Rosji – jest dość ryzykowny.

Mit o rosyjskiej potędze militarnej

Od lat słyszę, że w konflikcie z Rosją nie mamy szans, bowiem oni dysponują tak wielką przewagą nad nami, że są nas w stanie nakryć czapkami. Sprawa jest jednak o wiele bardziej skomplikowana. Liczebność rosyjskich Sił Zbrojnych jest ośmiokrotnie większa od polskich. Wydawałoby się, że przewaga jest porażająca.

Ale nie do końca. Rosjanie utrzymują Strategiczne Wojska Rakietowe, zapewniające nuklearne odstraszanie potencjalnego przeciwnika, utrzymują Wojska Kosmiczne, bardzo liczne Wojska Obrony Powietrznej olbrzymiego terytorium z dużą liczbą brygad i pułków rakiet przeciwlotniczych oraz posterunków radiolokacyjnych. Rosja ma też cztery floty (Północną, Bałtycką, Czarnomorską i Pacyfiku), spośród których zagrozić nam może tylko jedna – Bałtycka. Nawet Wojska Lądowe Rosji są rozciągnięte na olbrzymim terytorium, stojąc w pobliżu granicy z Chinami i zapewniając porządek na wiecznie niespokojnym Kaukazie.

W rezultacie w Europie stacjonują siły mniej więcej trzykrotnie większe liczebnie od Wojska Polskiego. Tyle że nie mniej niż połowa jest zaangażowana w działania bojowe na Ukrainie bądź osłania rosyjsko-ukraińską granicę, a ponadto kilka jednostek stacjonuje też na Krymie. Do potencjalnego ataku na Polskę w chwili obecnej pozostaje zatem niewiele. Trudno też wyobrazić sobie podjęcie ataku takimi niewielkimi stosunkowo siłami z izolowanego obwodu kaliningradzkiego, wciśniętego między obszary należące do NATO – Polskę i państwa bałtyckie.

Zdecydowanie kolejność działań będzie zupełnie inna. Najpierw musi się rozwiązać sytuacja na Ukrainie. Po ustabilizowaniu się tam sytuacji na korzyść Rosji i zwolnieniu sił do działań na innych kierunkach możliwy będzie ewentualny atak na państwa bałtyckie. Zdecydowanie mają one dla Rosji dużo większe znaczenie – dają połączenie z obwodem kaliningradzkim, dają dużo większy dostęp do Morza Bałtyckiego, pozwalają na przyłączenie do własnego kręgu pewnego potencjału ekonomicznego. Przyłączenie tych państw będzie operacją bardzo delikatną i może zostać rozwiązane w podobny jak na Ukrainie sposób. Nie chodzi przy tym o formalne włączenie ich do Rosji, lecz o stopniowe oderwanie ich od zachodnich struktur, wycofanie z ich terytorium wojsk NATO, zacieśnienie współpracy z Rosją na wszystkich polach.

A z Polską będzie zupełnie inaczej

To, co uderza w wywiadzie pana gen. Gocuła, to nie ocena słabego stanu przygotowań obronnych Polski. Chociaż i o tym generał mówi: o bezsensownych zakupach, o tworzeniu rozbudowanych struktur Wojsk Obrony Terytorialnej, mało przydatnych we współczesnych konfliktach zbrojnych, które stały się czymś w rodzaju Obrony Cywilnej – udzielają pomocy przy kryzysie pandemicznym na takiej zasadzie, jak kiedyś robili harcerze przeprowadzający staruszki przez jezdnię.

Największym problemem Polski jest kompletna utrata wiarygodności. Stajemy się pomału NATO-wskim outsiderem. Generał nazywa rzeczy po imieniu: dziś bycie z nami w jednym teamie to obciach. Staliśmy się państwem mało poważnym, a wszyscy dostrzegają deficyty naszej praworządności.

W Unii Europejskiej zostaliśmy państwem niesamowicie kłopotliwym. Nie wykonujemy wyroków TSUE, wszyscy widzą, że budujemy system autorytarny. Ktoś może powiedzieć, że Unia Europejska nie jest gwarantem naszego bezpieczeństwa – jest nim NATO. To prawda, ale niemal wszystkie europejskie państwa NATO, z wyjątkiem Norwegii i Turcji, są jednocześnie członkami Unii Europejskiej. To te same rządy, te same władze. I teraz wystarczy pomyśleć: jaki będą one miały interes w wysyłaniu do Polski wojsk, by stanąć w obronie naszego kraju?

Taki interes byłby, gdybyśmy byli wiarygodnym, poważnym partnerem politycznym, ekonomicznym i militarnym. Jest bowiem sprawą oczywistą, że lepiej wówczas odsunąć rosyjskie niebezpieczeństwo dalej od własnych granic. Zawsze lepiej bronić Niemiec w Polsce niż w Niemczech.

Sytuacja ulega diametralnej zmianie, kiedy to sama Polska stałaby się bardzo kłopotliwym sąsiadem, stwarzającym same problemy. Co za różnica, czy wówczas będziemy samodzielnym, niezależnym bytem na miarę Białorusi, czy będziemy całkowicie zależni od Rosji? Putin przynajmniej jest przewidywalny…

Dlatego Rosja osiągnie swój cel w Polsce, odrywając nas od zachodnich struktur, co nasze obecne władze skutecznie czynią. Także w NATO stajemy się sojusznikiem bardzo kłopotliwym. Nawet dla Stanów Zjednoczonych coraz bardziej jesteśmy państwem, którym nie warto sobie zawracać głowy. Świadczy o tym choćby ostatnie spotkanie prezydentów Joe Bidena i Andrzeja Dudy na korytarzu nowej Kwatery Głównej NATO, przy windzie, trwające cztery minuty. Czy ewentualny amerykański wkład w obronę Polski będzie wyglądał podobnie? Wszystko niestety wskazuje, że tak.



A tymczasem my nadal nie mamy żadnego wyczucia. Podczas gdy Stany Zjednoczone starają się wywrzeć nacisk na Turcję, która pozostaje w Sojuszu Północnoatlantyckim wyłącznie z racji swojego położenia (blokuje Rosji dostęp do Bliskiego Wschodu), kiedy na Turcję nakładane są embarga na dostawy dla tego kraju sprzętu wojskowego, my kupujemy od Turcji aparaty bezpilotowe. Bez przetargu. I w ogóle nie przeszkadza nam to, że rok temu Turcja odmówiła ratyfikowania planów operacyjnych dla Polski, czyli odmówiła udziału w wystawianiu sił do obrony naszego kraju. Nota bene takie rzeczy w NATO zdarzają się bardzo rzadko.

Zacieśnianie współpracy wojskowej z Turcją w sytuacji, gdy pozostałe państwa starają się ją izolować, mówi wszystko o braku naszego wyczucia. Wydaje się, że nasze władze zmierzają wprost w objęcia Rosji. Jak już bowiem nikt na Zachodzie nie będzie chciał z nami współpracować, jedynie Putin może nam podać pomocną dłoń.

Dlatego prezydent Putin nie krytykuje obecnych władz w Polsce. Nie było żadnej rosyjskiej reakcji na oskarżenia, że Rosja nas za chwilę zaatakuje. Odwrotnie – rosyjski prezydent zaciera ręce. Przecież my znów się podkładamy w NATO. Jeszcze chwila, a nasi sojusznicy zaczną się obawiać, że sami wywołamy konflikt z Rosją. A tego nikt normalny nie chce. Oskarżenie Rosji o zabójstwo prezydenta Lecha Kaczyńskiego już naraziło nas na śmieszność, a kolejnymi takimi gestami wywołujemy konsternację w Sojuszu Północnoatlantyckim.

A Władimir Putin się cieszy. On dobrze wie, że jak tak dalej pójdzie, to wcale nie będzie musiał wysyłać do Polski czołgów. W pewnym momencie sami do niego przyjdziemy, bo nikt inny nam już nie zostanie.

Michał i Jacek Fiszer


REKLAMA