Szymowski: Tajemnica śmierci Jaroszewiczów

REKLAMA

Sprzeczne wersje

REKLAMA

Konferencji prasowej, w trakcie której prokuratura pochwaliła się wielkim sukcesem, nadano ogromną wagę. Do Krakowa pofatygował się osobiście minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, który w trakcie występu przed dziennikarzami chwalił swoich podwładnych. Zarzuty w „sprawie Jaroszewiczów” minister starał się tak ubrać w słowa, aby przedstawić to jako swój osobisty sukces. Tam, gdzie kończy się splendor, zaczynają się niepokojące pytania i wątpliwości.

Oto Prokuratura Krajowa w specjalnym, bardzo obszernym komunikacie prasowym (zamieszczonym na oficjalnej stronie internetowej tuż po speckonferencji) wspominała o „napadzie rabunkowym”, dając do zrozumienia, że taki właśnie był motyw zbrodni. W trakcie konferencji z udziałem licznych dziennikarzy szef Prokuratury Okręgowej w Krakowie – Rafał Babiński – mówił wprost, że „jest za wcześnie, żeby mówić o motywie zbrodni”, i zaręczał, że „ten wątek będzie jeszcze badany”. To pierwsza sprzeczność w wersjach przedstawianych przez śledczych. Tym bardziej ważna, że zachowane w aktach zdjęcia zrobione na miejscu zbrodni 1 września 1992 roku dowodzą, że napad nie miał charakteru rabunkowego.

Sprawcy nie ukradli z domu Jaroszewiczów ani drogich obrazów, ani innych drogich przedmiotów (np. prezentów, które były premier dostał od przedstawicieli innych państw w trakcie oficjalnych spotkań), ani pieniędzy, ani kosztowności, choć na pewno je widzieli. Dom splądrowali doszczętnie, co wskazuje na to, że czegoś szukali. Jaroszewicza brutalnie skrępowano, ale prawą rękę pozostawiono mu wolną, jakby chcąc go zmusić, by coś wskazał lub podpisał.

Kolejna sprzeczność to informacja, że podejrzani mieli działać w ramach „gangu karateków”. Szkopuł w tym, że taki gang powstał w 1993 roku, a więc rok po tym, jak Jaroszewiczowie zostali zamordowani. Prokuratorzy przypominali, że „gang karateków” (nazwa wzięła się stąd, że jego członkowie ćwiczyli karate) na początku lat dziewięćdziesiątych dokonał serii kilkudziesięciu brutalnych napadów na wille bogatych Polaków, którym zrabowali najcenniejsze przedmioty, w tym pieniądze, biżuterię i samochody. Przestępstwa miały być prowadzone bardzo profesjonalnie.

Gdyby uznać za prawdziwą wersję prokuratorów, to trzeba byłoby przyjąć, że zabójstwo Jaroszewiczów było pierwszą z serii zbrodni tych brutalnych gangsterów. Czy jednak bandyci, których profesjonalizm i bezwzględność prokuratura podkreślała na każdym kroku, mogli się nie zorientować, że w willi, do której zamierzają się włamać, mieszka były premier? Wydaje się to wątpliwe. Średnio rozgarnięty kryminalista wie, że zabójstwo osoby ze świata polityki zawsze pociąga za sobą wyjątkową aktywność organów ścigania, a to zabójcy nie jest na rękę.

Jak wynika z zeznań świadków zebranych jeszcze w 1992 roku przez warszawską prokuraturę (ich protokoły zachowały się w aktach), Piotr Jaroszewicz w ostatnich miesiącach i tygodniach bardzo bał się, że zostanie napadnięty. Trzymał więc pod ręką sztucer, po zmroku nikogo nie wpuszczał do domu, spuszczał psa, prosił też o to, aby przedłużyć mu ochronę z Biura Ochrony Rządu.

W archiwach BOR znajduje się pismo (sygnatura AB – IX – 1231/91) ministra spraw wewnętrznych Henryka Majewskiego do szefa BOR Janusza Zakościelnego zawierające informację o tym, że 18 września 1991 roku Jaroszewicz straci uprawnienie do ochrony (odpis wysłano zainteresowanemu). Były premier podjął interwencję, aby ochronę BOR mu przedłużyć, co się stało. Biuro chroniło go do 31 sierpnia 1991 roku, czyli do dnia poprzedzającego zbrodnię. Jeśli więc wierzyć prokuraturze krakowskiej, że „gang karateków” profesjonalnie planował każdy napad, to trzeba przed fachowością gangsterów rzeczywiście uchylić kapelusza.

I to z dwóch powodów: atak na willę w Aninie zaplanowali tak dobrze, że poczekali, aż stanowisko ochronne opuści ostatni funkcjonariusz BOR – i dopiero wówczas przystąpili do napadu. Co więcej: napad musiał być planowany z udziałem jasnowidza, który być może opisał szczegóły zabezpieczeń willi, w tym zamka drzwi wejściowych (nie był wyłamany), ogrodzenia, furtki i okien, przez które sprawcy mogli się włamać. Planując napad, bandyci zwykle te szczegóły ustalają sami, jednak w tym przypadku nie mogli pojawić się przy ulicy Zorzy 19, bo jeszcze kilka godzin przed zbrodnią pełnili tam służbę oficerowie BOR.

Czytaj dalej ->

REKLAMA