Szymowski: Tajemnica śmierci Jaroszewiczów

REKLAMA

Wbrew faktom

REKLAMA

W 1992 roku warszawscy policjanci przesłuchali sąsiada Jaroszewiczów. 1 września 1992 roku około godziny szóstej rano wychodził on z psem na spacer i wówczas zauważył, że z willi przy ulicy Zorzy 19 wybiegają trzy osoby: dwaj mężczyźni (jeden wysoki i barczysty) i kobieta o włosach blond ściętych na krótko. Ich rysopisy, precyzyjnie odtworzone przez tego świadka, pokrywają się z opisami osób, które dwa i pół roku wcześniej miały na plebanii na warszawskich Powązkach zamordować księdza Stefana Niedzielaka (kapłana, który sprzeciwiał się obradom Okrągłego Stołu), ale w żaden sposób nie pasują do zatrzymanych właśnie karateków.

Relacja cytowanego świadka również nie pasuje do wersji zdarzeń mówiącej o rabunku jako motywie napadu. Świadek, który feralnego poranka wychodził na spacer (dziś już nie żyje), zapamiętał nie tylko wygląd trojga ludzi, którzy uciekali z miejsca zbrodni, lecz również to, że nie mieli oni żadnych wartościowych przedmiotów. 1 września zwłoki Jaroszewiczów odnalazł ich syn – Jan (przyjechał na miejsce zaniepokojony tym, że nie mógł dodzwonić się do rodziców).

Gdy wszedł do willi i zorientował się, co się stało, pojechał na policję i zgłosił morderstwo oficerowi dyżurnemu. Ten napisał w notatce (jest zachowana w aktach), że Jan Jaroszewicz „nie wykazywał oznak zdenerwowania” – inaczej mówiąc: zachowywał się tak, jakby zamordowanie rodziców nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia (sic!). Zachowanie młodszego z synów byłego premiera już po ujawnieniu zbrodni ma wiele znaków zapytania. Ot choćby to, że po zakończeniu pierwszego śledztwa otrzymał z sądu – jako poszkodowany w sprawie – pudło z dowodami znalezionymi na miejscu zbrodni (była tam m.in. zakrwawiona koszula nocna Alicji Solskiej) i przez wiele lat trzymał je w domu, nie chcąc zajrzeć do wnętrza. W końcu, po latach, przekazał wszystko dziennikarzowi Tomaszowi Sekielskiemu, a ten przekazał to prokuraturze prowadzącej śledztwo. W środę 14 marca rano Zbigniew Ziobro chwalił swoich podwładnych, że zarzuty w sprawie są wynikiem ich pracy. Rozgniewany takim przedstawieniem sprawy Sekielski na Twitterze przypomniał Ziobrze, że to on dostarczył te materiały.

„Gdy w lutym zeszłego roku chciałem przekazać odnalezione dowody w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów ministrowi sprawiedliwości, ani pan Ziobro, ani jego zastępcy nie byli zainteresowani spotkaniem. Dziś słyszę, że to ich wielki sukces” – pisał Sekielski. Również na Twitterze odpowiedział mu wiceminister sprawiedliwości Michał Woś, który stwierdził, że dla śledztwa te dowody były bez znaczenia. Rozpętała się kłótnia w internecie, w końcu głos znowu zabrała Prokuratura Krajowa.

W jej komunikacie czytamy: „Dostarczone przez redaktora Sekielskiego dowody nie miały jednak wpływu na ustalenie osób, którym prokuratura postawiła dziś zarzuty zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem byłego premiera PRL Piotra Jaroszewicza i jego żony (…). Zostały one poddane wnikliwym badaniom daktyloskopijnym i biologicznym, jednak na żadnym z nich nie znaleziono dowodów, które stanowiły podstawę sformułowania zarzutów wobec trzech podejrzanych”. Między wierszami wynika więc z tego, że na elementach garderoby znalezionych na zwłokach ofiar i na innych przedmiotach użytych w zbrodni nie znaleziono niczego, nawet najmniejszego śladu biologicznego członków „gangu karateków”. Można to tłumaczyć tym, że albo ktoś te ślady dobrze wyczyścił, albo… nigdy ich tam nie było, bo nikt ich tam nie pozostawił. To ostatnie może prowadzić do wniosku, że trzech karateków po prostu… nie było na miejscu zbrodni.

Czytaj dalej ->

REKLAMA