Zwiastuny „Nowej Normalności”. Konfidenci SB dochowali się licznego potomstwa

Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz. / foto: PAP
REKLAMA

Co kraj, to obyczaj – powiada przysłowie. I słusznie, bo ostatnie wydarzenia z Wielkiej Brytanii, Francji i Polski znakomicie to potwierdzają. W ostatnich latach przed wprowadzeniem epidemii kilkakrotnie byłem w Wielkiej Brytanii na zaproszenie tamtejszej Polonii i kilka razy przekonałem się, że tamtejsza policja jest na usługach „Antify”.

Oto organizatorzy wynajęli obiekt, ale pod koniec pierwszego dnia imprezy właściciele obiektu z ogromnym zażenowaniem przeprosili ich, że muszą natychmiast anulować umowę.

Okazało się, że zadzwonił do nich jakiś jegomość, którzy przedstawił się jako działacz „Antify” i zażądał anulowania umowy i wyrzucenia nas z obiektu, bo w przeciwnym razie ich bojówka podłoży ogień i wszystko spali.

REKLAMA

Zapytałem, dlaczego w takim razie nie wezwą policji – bo groźba podpalenia jest tak samo karalna jak groźba pobicia czy zabójstwa, a nie wydaje mi się, by w dobie totalnej inwigilacji angielska policja nie potrafiła namierzyć szantażysty i zaciągnąć go przed niezawisły sąd, który pokazałby mu „ruski miesiąc”.

W odpowiedzi usłyszałem, że to nic nie daje, bo policja odmawia ścigania takich szantażystów, więc lepiej ich groźby potraktować poważnie. W tej sytuacji organizatorzy wynajęli salę w hotelu, ale i tam groźby się powtórzyły. Szantażysta przedstawiający się jako aktywista „Antify” groził podłożeniem ognia i zdemolowaniem hotelu, więc jego właściciel z zakłopotaniem umowę anulował, wyjaśniając podobnie – że policja odmawia ścigania tych przestępców.

Innym razem miałem zorganizowane spotkanie w sali parafialnej, ale kiedy przyszliśmy na miejsce, zastaliśmy dwa policyjne radiowozy, a policjanci wyjaśnili, że cały teren jest zamknięty i do żadnego spotkania nie dojdzie. Na szczęście miejscowy restaurator udostępnił nam nieumeblowaną salę, w której spotkanie odbyło się na stojąco.

Przy innych okazjach było podobnie, toteż organizatorzy spotkań, nie mogąc liczyć na pomoc policji, zaczęli stosować minimum konspiracyjne, podając zawczasu datę i godzinę rozpoczęcia spotkania, ale adres – dopiero na godzinę przed rozpoczęciem. Tak czy owak nigdy do żadnych ekscesów nie doszło, co tłumaczę sobie na dwa sposoby: albo szantażysta wcale nie miał zamiaru spełnić swoich gróźb, podobnie jak robią to autorzy fałszywych alarmów bombowych, albo zadowolił się uległością szantażowanych, ewentualnie minimum konspiracyjne okazało się skuteczne.

Parasol ochronny

Jak widzimy, policja w żadnym przypadku nie byłaby potrzebna – ale warto w związku z tym postawić pytanie: dlaczego nie ściga szantażystów, nawet jeśli miotają oni groźby karalne? Może to robić z lenistwa, bo wytropienie takiego jegomościa wymaga pewnej mitręgi, nawet jeśli wszystkie rozmowy telefoniczne są podsłuchiwane, albo – jeśli lenistwo nie wchodzi w grę – tropienie takich, ideologicznie motywowanych przestępców policja ma surowo zakazane od swoich przełożonych.

Nie wydaje mi się, żeby chodziło tu o wyższe dowództwo policyjne. Źródło tkwi – jak przypuszczam – w politykach, którzy są parlamentarną czy tylko municypalną odkrywką szantażystów i którzy mogą wydawać policji polecenia albo dawać policjantom do zrozumienia, żeby przed niektórymi interwencjami lepiej się powstrzymywali.

Jest bowiem w Wielkiej Brytanii wielu polityków sympatyzujących ze skrajną lewicą i roztaczających parasol ochronny nad partyjnymi bojówkami w rodzaju „Antify”. Ten parasol ochronny sprawia, że brytyjska policja faktycznie używana jest w służbie „Antify” przeciwko obywatelom, którzy płacą podatki na jej utrzymanie.

I właśnie podczas Świąt Wielkanocnych mieliśmy pokazówkę takiej służbistości, kiedy to policjanci wkroczyli do polskiego kościoła w Londynie, przerwali nabożeństwo i rozkazali uczestnikom natychmiastowe opuszczenie kościoła, ponieważ jakiś wścibski obywatel doniósł im, iż podczas nabożeństwa nie jest przestrzegany nakazany reżim sanitarny. Charakterystyczne przy tym było, iż policjantom nie przyszło nawet do głowy, by sprawdzić, czy to prawda, tylko uciekli się do szantażu, że jeśli ktoś ich rozkazu nie posłucha, to przysolą mu grzywnę w wysokości 200 funtów.

I znowu są dwie możliwe przyczyny takiej nadgorliwości i niefrasobliwości ze strony policji. Pierwsza to taka, że Wielka Brytania jest krajem protestanckim, a więc do „papistowskich” nabożeństw może mieć stosunek niechętny, chociaż na co dzień, dla oka, musi udawać tolerancję – ale kiedy tylko trafia się okazja, by takie „papistowskie” nabożeństwa zablokować, to skwapliwie z niej korzysta. Przyczyna druga, to ta, że brytyjska policja jest już zbrojnym ramieniem tamtejszej „Antify” i jeśli nawet rozkaz przyjmuje postać donosu, to natychmiast go wykonuje.

Z inną sytuacją mieliśmy do czynienia w Kanadzie, w prowincji Alberta. W Calgary odbywało się wielkanocne nabożeństwo i wprawdzie jakiś donosiciel sprowadził tam policję, by przerwała je pod pretekstem naruszenia zasad reżimu sanitarnego – ale tamtejszy pastor policjantów się nie przestraszył, tylko zażądał okazania mu nakazu, a kiedy policjanci nie mogli go mu pokazać, wyrzucił ich z kościoła. W praworządnej Wielkiej Brytanii byłoby to prawdopodobnie niemożliwe, z czego wyciągam wniosek, że policja kanadyjska, przynajmniej w prowincji Alberta, jeszcze nie przeszła na służbę „Antify”, podczas gdy brytyjska – jak najbardziej.

Z kolei we Francji jest odwrotnie. W Lyonie tamtejsze bojówki „Antify” zaatakowały policjantów i o mało nie doprowadziły do ofiar po stronie policji. Wygląda na to, że we Francji „Antifa” znajduje się jeszcze na etapie walki o podporządkowanie sobie policji – ale policja coraz bardziej traci zdolność spacyfikowania drugiej strony.

Wiadomo bowiem, że we Francji komuna ma od dziesięcioleci silną pozycję, że tamtejsza partia komunistyczna jeszcze w latach siedemdziesiątych nastawiła się na pracę ideologiczną w szkołach podstawowych, więc teraz objawiają się rezultaty. Ciekawe, że w epoce totalnej inwigilacji, kiedy Wielki Brat wie nawet kto, kiedy i gdzie chodzi za potrzebą, istnienie tak rozgałęzionej i aktywnej organizacji owiane jest taką mgłą tajemnicy, podobnie jak jej finansowanie. Myślę, że taką mgłę w pierwszorzędnym gatunku mogą rozciągnąć osoby i środowiska wpływowe, być może nawet te same, które epidemię zbrodniczego koronawirusa proklamowały gwoli poprawienia świata według swoich wyobrażeń.

Takie przypuszczenie jest oczywiście wyśmiewane przez wszystkich mądrych, roztropnych i przyzwoitych, co to zadowoleni są ze swego rozumu – ale z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że historia świata to nic innego jak niekończąca się opowieść o spiskach, które albo się udały, albo się nie udały – bo na szczęście nie wszystkie spiski się udają. W tej sytuacji w spiski nie wierzy tylko dureń albo świnia. Dureń – jeśli nie zauważa, że historia świata to właśnie niekończąca się opowieść o spiskach – a jeśli zauważa, ale udaje, że nie zauważa, w nadziei na jakieś korzyści – no to świnia. Tertium non datur – co dedykuję podążającej za panem red. Adamem Michnikiem trzódce mikrocefali.

Ani kroku wstecz?

A skoro już w ten sposób dotarliśmy i do naszego nieszczęśliwego kraju, to niepodobna nie odnotować kilku wydarzeń. Pierwsze to deklaracja pana ministra Niedzielskiego, który w niepojętym przypływie szczerości poinformował nas, że NIGDY już nie wrócimy do stanu sprzed epidemii. Najwyraźniej pan minister wie coś, czego opinia publiczna jeszcze nie wie ani nawet się nie domyśla.

Nie sądzę przy tym, by sam doszedł do takiego wniosku, bo – z uwagi na możliwości naszego nieszczęśliwego kraju i jego Umiłowanych Przywódców, co to nie potrafią poradzić sobie nawet z fundacją „Otwarty Dialog” pana Bartosza Kramka i pani Ludmiły Kozłowskiej – samodzielne decydowanie o takich sprawach ma surowo zakazane, ale mniejsza z tym, bo skoro tak, to znacznie ciekawsze jest to, w jaki sposób anonimowi Dobroczyńcy Ludzkości mają ukształtować świat, kiedy pandemia zostanie już odwołana. Wiadomo bowiem, że nie będzie tak samo – ale w takim razie jak będzie i kto będzie o tym decydował? Obawiam się, że w tej nowej rzeczywistości nic dobrego nas nie czeka, bo w przeciwnym razie inicjatorzy i administrujący epidemią natychmiast by znękaną Ludzkość o tych świetlanych perspektywach powiadomili. Tymczasem jest przeciwnie – ani słowem nie chcą zdradzić, co nam gotują.

Drugie wydarzenie to gwałtowny wzrost liczby tak zwanych sygnalistów – jak w języku politycznej poprawności określa się donosicieli. Najwyraźniej funkcjonariusze i konfidenci SB oraz innych bezpieczniackich watah dochowali się licznego potomstwa. Na taki trop wskazuje okoliczność, że zdecydowana większość tych „sygnalistów” koncentruje się na kościołach: czy w tych rozsadnikach zarazy, które – zdaniem między innymi mojej faworyty, Wielce Czcigodnej Joanny Scheuring-Wielgus – powinny być pozamykane na cztery spusty nie tylko na Wielkanoc, ale w ogóle – przestrzegane są obostrzenia sanitarne. Policja nasza, w odróżnieniu od brytyjskiej, jeszcze nie wie, kogo ma słuchać, więc owszem, interweniuje – ale bez wyraźnego zaangażowania, jak to bywało za pierwszej komuny, tylko raczej ospale.

Jednak zgodnie z prawem Murphy’ego, jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie – armia donosicieli, którzy w swoim rzemiośle najwyraźniej się rozsmakowują, pozostanie również po odwołaniu epidemii i to będzie jeden z elementów tej nowej sytuacji.

POLECAMY W BIBLIOTECE WOLNOŚCI

Kongres Katoliczek i Katolików

Ale nie tylko donosiciele staną się dominującym elementem nowej rzeczywistości. Oto media przyniosły wiadomość o powstaniu „Kongresu Katoliczek i Katolików”, z inicjatywy m.in. krakowskiego profesora Fryderyka Zolla. Chodzi o „zmianę sposobu rozmawiania w Kościele”. Pomijając już fakt, że w kościele nie bardzo wypada rozmawiać, zwłaszcza podczas nabożeństwa, to nie bardzo wiadomo, jaki miałby być cel takiej rozmowy. A jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi albo o pieniądze, albo o władzę.

W tym przypadku raczej o władzę, chociaż motywacji pieniężnej całkiem wykluczyć nie można, jako że Kościół w Polsce coś tam ma – a takie rzeczy zawsze budzą pożądanie nieprzejednanych moralistów i religijnych reformatorów. Świadczą o tym aż za dobrze zarówno dzieje reformacji, rewolucji francuskiej, jak i komuny, zwłaszcza w Rosji. Ale chodzi też o władzę, bo jeśli już inicjuje się rozmowę, to – jak w każdej rozmowie – ktoś musi mieć ostatnie słowo. Wskazuje na to popularne zwłaszcza w Kościele katolickim porzekadło „Roma locuta, causa finita”, co się wykłada, że „Rzym przemówił, sprawa skończona”. Jeśli zatem Kongres Katoliczek i Katolików chce zmienić sposób rozmowy, to zmiana może obejmować również pozbawienie Rzymu ostatniego słowa. W tej sytuacji mielibyśmy do czynienia z tak zwanym Kościołem Otwartym, w którym nie tylko zarządzanie było demokratyczne, ale nawet istnienie Boga ustalane byłoby w referendum. Do tego musi dojść, jeśli zmieniony sposób rozmowy nie miałby mieć za przedmiot wyłącznie spraw pieniężnych, ewentualnie jeszcze płciowych.

Wskazuje na to deklaracja programowa Kongresu, który medialnie jest pilotowany przez redakcję „Tygodnika Powszechnego”, znanego z nieubłaganej postępowości. Wygląda zatem na to, że „Kościół Otwarty” zaczyna się już w Polsce instytucjonalizować. Myślę, że jest to taktyka skuteczniejsza od obranej przez bolszewików taktyki totalnego zniszczenia. Jak nawoływał Jacek Kuroń, zamiast palić komitety, zakładajcie własne – a Caryca Leonida w nieśmiertelnym poemacie „Caryca i zwierciadło”, odradzając marszałkowi Greczce zamiar zbombardowania Europy atomowymi kartaczami, zauważała: niszczyć swą zdobycz – kakij smysł?

Stanisław Michalkiewicz


Najwyższy Czas - tygodnik.

REKLAMA